Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Furious 7 (Szybcy i wściekli 7)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 13-05-2015 r.

Tasiemiec – tak mniej więcej jawi się w moich oczach kultowa już serai Szybcy i wściekli. Fenomenu tego widowiska nie sposób zrozumieć bez odwołania się do dwóch obiektów westchnień współczesnego mężczyzny: szybkiego samochodu i pięknej kobiety. Gdy wszystko okraszone jest dynamiczną akcją, lejącym się strumieniami testosteronem i przebijającymi się przez ten wizualny szum wartościami rodzinnymi, wtedy sukces gwarantowany. Fenomenalny wynik sprzedaży siódmej już odsłony Szybkich (ponad 1,5 mld $) nie jest bynajmniej efektem wytężonej pracy ekipy realizującej projekt. O filmie, a właściwie o jego produkcji, stało się głośno, gdy grający w nim główną rolę Paul Walker zginął tragicznie, nomen omen, w wypadku samochodowym. Początkowe przerwanie prac i późniejsze powrócenie na plan filmowy rozkręciło pozytywny PR, który wraz ze świadomością, że to ostatnia okazja, by zobaczyć znanego aktora na dużym ekranie, ściągnął do kin ogromne tłumy widzów. Obraz Jamesa Wana w niczym bowiem nie pretenduje do miana świetnego. Napompowany bzdurnymi, acz widowiskowymi scenami i pompatycznymi dialogami pozostaje tylko parodią poprzednich odsłon tejże serii.



Jeszcze na długo przed tragicznym wypadkiem Walkera, sporo dyskutowało się nad ewentualnym powrotem do serii Briana Tylera. Angaż Lucasa Vidala do poprzedniej części podyktowany był bowiem tylko i wyłącznie względami prawnymi – jednym z warunków kręcenia w Hiszpanii był angaż tamtejszych artystów. Czegoś więc zabrakło i nie ukrywam, że liczyłem na wielki „come back”. Cóż, przyzwyczaiłem się do tego, że z roku na rok Tyler prezentował coraz lepszą formę. Zadziwiał i to nie tylko rozmachem projektów, do jakich był angażowany, ale również poziomem kompozycji. Niechlubny mistrz pumpinu coraz częściej zaczynał przemawiać wpadającymi w ucho tematami i bardziej złożoną fakturą muzyczną. Hype na Furious 7 temperować mógł jedynie sequel Avengersów, będący najbardziej oczekiwanym projektem Tylera od lat. Aczkolwiek świetnie zaaranżowany i wpadający w ucho Fast Five obligował Amerykanina przynajmniej do zachowania podobnego poziomu. Niestety, tym razem daleko idący entuzjazm musimy zachować na inną okazję. Tyler przechodzi bowiem pewnego rodzaju kryzys „twórczy”.



Pierwsze symptomy zmęczenia materiału można już było odczuć przy okazji Niezniszczalnych 3, gdzie kompozytor poszedł po linii najmniejszego oporu. Szaleńcze tempo pracy na przestrzeni lat odbiło się wyraźnie na kreatywności, co ewidentnie stało się rzeczywistością oprawy muzycznej do siódmych Szybkich i wściekłych. Brian Tyler nie odkrywa przed nami praktycznie żadnych nowych kart. Pod względem tematycznym jest to dalej nieustanne ścieranie się trzech kluczowych melodii: głównego motywu akcji wyprowadzonego już w Tokyo Drift oraz dwóch lirycznych melodii przypisanych do relacji między Domem a Lettą oraz Brianem i Mią. Pomniejsze motywy wydają się przy tym tylko niewiele znaczącym echem repetującym ogólne znudzenie serią. Takowe można również wychwycić w sposobie aranżacji. O ile bowiem Fast Five zrywał z podejmowana wcześniej konwencją mainstreamowego łączenia ze sobą drapieżnej elektroniki z orkiestrą, starał się odnajdywać ciekawe brzmienia w elemencie etnicznym i zabawą naturalnym instrumentarium, to ilustracja do najnowszego F&F wydaje się bardzo uproszczona pod tym względem. Jasne, lata doświadczenia zrobiły swoje. Jeżeli chodzi o umiejętność operowania ostrym gitarowym brzmieniem, dubstepowym wobble i bitami r’n’b, Brian Tyler zdołał wypracować pewne standardy. Niemniej jednak pozostaje pytanie, czy można było wykrzesać z tego projektu coś więcej?


Tak, jak najbardziej. Oglądając Furious 7 nie trudno zauważyć, że rola piosenek została zminimalizowana tylko do pasaży między kolejnymi wątkami filmu. Stworzyło to pole do większego niż we wcześniejszych obrazach zaistnienia oryginalnej ilustracji muzycznej. Tyler po części to wykorzystał zapełniając niemalże każdą lukę mniej lub bardziej rzucającymi się w ucho utworami. Od strony funkcjonalnej nie można im właściwie wiele zarzucić. Jak zwykle jest to dobrze wpasowana w rzeczywistość filmową partytura. Ciepłe, lansujące rodzinne wartości sceny, zdobione są wyraźnie nadążającymi za tą atmosferą gitarowymi utworami. Natomiast muzyczna akcja, to już istny popis łączenia ze sobą symfonicznego i elektronicznego brzmienia. Większość scen nie budzi wątpliwości, aczkolwiek kilkakrotnie odnosiłem wrażenie, że kompozytor przesadza z nadmierną ekspresją. Przykładem może być ilustracja finałowej sceny starcia Toretto z Shaw, która w moim odczuciu zakrawa o istną groteskę. Wykorzystanie chórów w ujęciu slow motion miało się odwoływać do analogicznych matrixowych scen, a w konsekwencji wywołało tylko kolejną salwę śmiechu. Takich „zgrzytów” jest więcej. Bałbym się jednak oskarżać kompozytora o niezrozumienie obrazu. Wierzę, że doskonale wiedział w jakim tonie tworzony jest ten film i po prostu to wykorzystał. Efekt może daleki jest od wprawiającego w zachwyt, ale na pewno nie sprawia, że praca jawi się jako blamaż. Raczej jako próba godzenia klasycznego mainstreamu z ekscentryzmem w prezentowaniu znanych nam treści



Zapewne niejeden miłośnik muzyki filmowej zaraz po seansie skusi się na sięgnięcie po soundtrack. Jak już zdążyliśmy do tego przywyknąć w serii, na rynku zaistniały dwa odrębne wydawnictwa. Pierwszym jest składanka piosenek wykorzystanych w obrazie. Składanka wydana nakładem Warner Music, która dostępna jest również w naszym kraju. Niestety polscy fani serii, a nade wszystko twórczości Briana Tylera znów mają pod górkę. Z krążka z muzyką ilustracyjną wypuszczonego dzięki Backlot Music mogą się cieszyć tylko Amerykanie i użytkownicy tamtejszych sklepów internetowych. Choć sformułowanie „cieszyć się” brzmi nieco ironicznie w kontekście jakości tego tworu, nie zmienia to faktu, że partytura jest raczej dobrym słuchowiskiem. Troszkę przesadzonym w czasie trwania albumu, ale dającym względną satysfakcję z odsłuchu.


I takie oto pierwsze wrażenie robi otwierający krążek Furious 7. Suita, którą ostatecznie nie wykorzystano w filmie, to kolejny przykład na to, że Brian Tyler produkuje swoje płyty głównie dla fanów. Tracklista ma przede wszystkim wycisnąć z partytury to, co się da bez pedanterii w zachowaniu chronologii. I fakt, materiał zawarty na krążku to niemalże kompletny zestaw utworów pojawiających się w filmie. O ile w przypadku recenzowanego poprzednio Avengers 2 mogliśmy mówić o przytłoczeniu nadmiarem hałaśliwej muzyki, tak w przypadku siódmych Furious zachowana jest zdrowa proporcja pomiędzy dynamiczną, nie stroniącą od nowoczesnych form wyrazu akcją, a leniwą, balladową wręcz liryką. Ale nawet i taka dbałość o strukturę soundtracku nie zniwelowała kluczowego problemu – względnej monotematyczności i zakleszczania się w tych samych rozwiązaniach ilustracyjnych.

Wyżej wymienione sztuczki Tylera nie działają już z taką siłą, jak w przypadku Tokyo Drift czy Fast Five. Na krążku od Backlot nie ma również mocnych highlightów, które sprawiłyby, że obowiązkowo raz na jakiś czas wypadałoby do nich powrócić. Cała płyta wydaje się solidnym rzemiosłem działającym głównie w służbie rozpamiętywania filmowych scen. Tutaj na pierwszy plan wysuwają się takie akcyjniaki, jak Mountain Hijack, Party Crashers oraz One Last Stand. Z drugiej strony funkcjonują takie utwory, jak A Completely Insane Plan, gdzie właściwie poza utrzymywaniem motoryki i napominaniem tematu przewodniego niczego więcej nie uświadczymy. No i jeszcze to Battle Of The Titans



Nie trudno zauważyć, że w każdej kolejnej części seria F&F oddala się w kierunku heist movie z dynamiką akcji nawiązującą do Mission: Impossible. Sceny przygotowań i spektakularnych włamań otrzymują więc adekwatną oprawę muzyczną, która na wielu płaszczyznach zazębiać się może z takimi partyturami, jak Now You See Me. Jest to jednak tylko symboliczne nawiązanie, wchodzące głównie na płaszczyznę metodologiczną kompozycji. Przykładem mogą być Operation Ramsey i The Three Towers, gdzie na ograne do bólu rytmiczne loopy nakładane są mniej lub bardziej wymyślne gitarowe frazy.



Wszystko to sprawia, że ścieżka dźwiękowa do Furious 7 jawi się w moich oczach jako produkt przede wszystkim spełniający pewne kryteria funkcjonalne. Nie mam bowiem wątpliwości, że jako filmowa ilustracja sprawuje się należycie. Lata doświadczenia i znajomość serii od podszewki dały Tylerowi szerokie pojęcie o roli jego muzyki w tego typu widowiskach. Gorzej jest od strony koncepcyjnej, gdyż idący krok do przodu Fast Five pozwalał sądzić, że amerykański kompozytor zechce dalej popracować nad rozwojem tego muzycznego uniwersum. Niestety cofnęliśmy się do punktu wyjścia i teraz do końca nie wiadomo, czy z nadzieją czekać na kolejną odsłonę Szybkich i wściekłych, czy po prostu mieć nadzieję, że Tyler odpuści zapowiedzianą już „ósemkę” i poszuka inspiracji w jakimś innym projekcie.

Inne recenzje z serii:

  • Fast and the Furious: Tokyo Drift
  • Fast & Furious
  • Fast 5
  • The Fate of the Furious
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze