Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Deep Impact (Dzień zagłady)

(1998)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 05-03-2015 r.

Lata 90-te były złotym okresem dla kina katastroficznego. Mam na myśli nie samą ilość produkowanych wówczas widowisk tego typu, co o ich względnie wysoką jakość. Era nowych możliwości, jakie niosły za sobą komputerowe efekty specjalne została bardzo dobrze wykorzystana przez bogatą wyobraźnię filmowców. O powstałych wówczas filmach mówi się już w kategoriach klasyków, czego ewidentnie unikają współczesne produkcje. Rok 1998 był pod tym względem wyjątkowy. Przyniósł ciekawą rywalizację pomiędzy dwoma obrazami opowiadającymi o groźbie zagłady w wyniku kolizji z asteroidą. Oto bowiem w odstępie niespełna dwóch miesięcy na ekranach kin pojawiły się dwie superprodukcje: Armageddon oraz Dzień zagłady. Niby opowiadające o tym samym, ale zupełnie inne pod względem prowadzenia narracji. Ten pierwszy to przede wszystkim plejada gwiazd, wartka akcja odzwierciedlana dynamiką montażu i wspaniałymi efektami specjalnymi oraz jeszcze większymi emocjami towarzyszącymi heroicznym czynom załogi Harry’ego Stampera. Doskonałym uzupełnieniem tej wizualizacji była ścieżka dźwiękowa Trevora Rabina ocierająca się nie bez przyczyny o rockowe brzmienia. Film Michaela Baya był absolutnym hitem i to on ostał się w pamięci większości ówczesnej widowni.

Troszkę jakby niezauważenie dla polskiego widza (gdyż na świecie zrobił całkiem sporą furorę) przemknął Dzień zagłady, który z większym respektem podszedł do tematyki przemijania. Film Mimi Leder (Peacemaker) w centrum uwagi stawia człowieka – jego emocje, pragnienia i nadzieje. Akcja przebiega dwutorowo. Z jednej strony traktuje o bohaterskiej, aczkolwiek nieudanej misji zmienienia trajektorii lotu asteroidy. Z drugiej natomiast prezentuje zwyczajne problemy dwóch rodzin, dla których zbliżająca się katastrofa staje się egzaminem z miłości i umiejętności poświęcenia się dla innych. Owszem, obraz Leder ocieka niesłychaną naiwnością i jest wręcz utopiony w sentymentalizmie, ale nie można odmówić mu pewnego piękna i ciepła. A trzeba przyznać, że tak ujęta tematyka katastroficzna nie należy do najczęściej podejmowanych we współczesnym kinie.



Film Leder nie byłby tym, czym jest, gdyby nie ścieżka dźwiękowa Jamesa Hornera. Wzruszające obrazy i silący się na patetyczne słowa aktorzy, to tylko połowa szeroko pojętej dramaturgii Dnia zagłady. Takowa nie mogłaby zaistnieć bez wzmacniającej ten przekaz oprawy muzycznej. I choć poprzednie obrazy Mimi ilustrowali Don Davis oraz Hans Zimmer, tym razem studio Dreamworks zwróciło się o pomoc właśnie do Jamesa Hornera. Decyzja ta mogła ocierać się o chęć włączenia do projektu prestiżowego twórcy, który przecież kilka miesięcy wcześniej otrzymał statuetkę Oscara za ścieżkę dźwiękową do Titanica. Nie bez znaczenia pozostawało również doświadczenie w podobnych tematycznie projektach. James Horner na piątkę zaliczył bowiem sprawdzian ilustrowania obrazu poruszającego problematykę dramatycznej w skutkach kosmicznej misji, a było to przy okazji kultowego filmu Rona Howarda, Apollo 13. Pozostała, liryczna otoczka Dnia zagłady ocierała się o szereg innych prac tegoż artysty.

Horner nigdy zresztą nie szokował radykalnością w rozwijaniu swojego warsztatu. I choć wielu miłośników jego twórczości chciałoby zapomnieć, że taki Titanic jest wpadkową wielu wcześniejszych partytur Amerykanina, to tak samo wtórny wydaje się tutaj Dzień zagłady sięgający metodycznie do wielu nakreślonych wcześniej schematów. Fascynujące jest jednak to, że mimo wielu tych inspiracji, zapożyczeń i skojarzeń, praca Hornera żyje własnym życiem będąc jednocześnie integralną częścią pewnej filmowej rzeczywistości. Na ową rzeczywistość składają się dwie krzyżujące się ze sobą płaszczyzny tematyczne: ludzkość i wszelkie działania, które prowadzić mają do jej ocalenia / przetrwania oraz próbujące odnaleźć się w tym wszystkim jednostki. I ten podział daje się zauważyć również w oprawie muzycznej, która dzieli swoją przestrzeń pomiędzy heroiczne fanfary (kojarzone tutaj z klasyczną, patetyczną trąbką), a ciepłą lirykę angażującą głównie instrumenty smyczkowe i dęte drewniane. Wszystko wsparte dwoma charakterystycznymi, choć nie tak angażującymi, jak to miało miejsce w przypadku Apollo 13, tematami.



Mniej absorbująca, monotonna wręcz, wydaje się również struktura ścieżki. Winę za takowy stan rzeczy ponosi głównie film, który nie daje wielu możliwości do operowania suspensem, wyprowadzania wartkiej, zrywającej z leniwą liryką akcji. Wbrew swojemu tytułowi Dzień zagłady nie koncentruje się na wizualizowaniu kataklizmu, a jeżeli nawet przedstawia nam jakieś mocniejsze sceny, to niemalże zawsze są one szybko ucinane. Wyjątek stanowi finał, gdzie Horner z typowym dla siebie animuszem podkręca tempo rytmicznymi perkusjami i mocnymi fortepianowymi akcentami. Wszystko wsparte oczywiście pierwszorzędnymi instrumentacjami. Okazuje się zatem, że umiejętność odnalezienia się w ckliwym filmie katastroficznym znaczyło więcej aniżeli poprawnie przeprowadzona kompilacja napisanych wcześniej melodii.

Czy ta formuła znalazła swoje przełożenie również na doświadczenie indywidualnego, soundtrackowego odsłuchu? Nie do końca. Polityka wypełniania krążka aż po brzegi nie raz odbijała się czkawką na słuchaczach pragnących smakować danej ilustracji, a nie zapychać się nią. Niestety podobnie jest i w tym przypadku. Na wydanej nakładem Sony Classical płycie znajdziemy właściwie większość materiału napisanego na potrzeby Dnia zagłady. Przemontowany do monstrualnej długości utworów, prezentuje się stosunkowo spójnie, choć przytłacza nadmierną ilością powtarzających się treści. A szkoda, bo można było pokusić się o stworzenie naprawdę pięknego, zamykającego się w trzech kwadransach słuchowiska.


Pięknie, aczkolwiek nie bez pewnego rodzaju dramaturgii rozpoczynamy naszą wędrówkę po materiale opublikowanym na krążku od Sony. A Distant Discovery prezentuje nam ułamek ciepłej liryki obrazującej mile spędzony wieczorny czas w rodzinie Biedermannów. Nie unikniemy tu wielu skojarzeń, ot chociażby z napisaną dwa lata wcześniej ścieżką dźwiękową do W cieniu przeszłości. Ta sielanka (w której prezentowany jest nam jeden z kluczowych tematów) stosunkowo szybko urywana jest przez niespokojne, fortepianowe akordy ilustrujące kluczową dla fabuły scenę okrycia pędzącej w kierunku Ziemi asteroidy. Prezentowany tu fragment muzycznej akcji niczym nie różni się od podobnych trzymających w napięciu momentów z Czasu patriotów, czy chociażby świeżo popełnionego Titanica. Zupełnie inny model akcji prezentuje natomiast Our Best Hope, gdzie Horner stopniowo, aczkolwiek bardzo konsekwentnie przechodzi z patetycznego, heroicznego tonu do budzącego niepokój suspensu. Podobnymi zabiegami kompozytor raczył nas już przy okazji Apollo 13 w dziesięciominutowym The Launch. Niestety tym razem nie udało się doścignąć tego wzorca.



Drugi, chyba najczęściej eksponowany temat pojawia się po raz pierwszy w Crucial Rendezvous i odnosi się on do działań, jakie prezydent Stanów Zjednoczonych i inni bohaterowie podejmują, aby ratować Ziemię. W miarę upływu czasu motyw ten stanie się spoiwem łączącym ze sobą nie tylko określone wątki, ale i osoby. Ciekawym wydaje się sposób, w jaki James Horner sprowadza te dwie melodie do wspólnego mianownika. Efektem tego jest zupełnie nowy temat, który roztacza nad słuchowiskiem idylliczną wręcz atmosferę. Pierwsze zarysy tego tematu pojawiają się już w przytaczanym wyżej Crucial Rendezvous, ale na prawdziwy pokaz siły wyrazu tejże melodii musimy poczekać do spektakularnego finału w Goodbye and Godspeed. Jest to moment, w którym Amerykański kompozytor po raz kolejny dowodzi, że nie ważne jak zaczynasz – ważne jak kończysz. Pełne emocji finały kwitowane podniosłymi fanfarami akcentowanymi nie tylko charakterystycznymi akordami fortepianowymi, ale i chóralnymi wejściami, to esencja ilustracyjnego geniuszu Hornera.



Szkoda tylko, że aby dotrwać do tego pięknego zakończenia trzeba przeprawić się przez całą gamę średnio absorbującego materiału ze środka albumu. Materiału, który tak na dobrą sprawę można było pominąć lub najzwyczajniej w świecie przemontować do kilkuminutowej suity. Niestety na takiej wylewności cierpi przede wszystkim sama partytura kreująca w oczach i uszach odbiorcy mylny obraz zupełnie nudnej i monotematycznej. Dlatego też doświadczenie soundtrackowe pozostanie tylko domeną tych najbardziej wytrwałych fanów Amerykańskiego kompozytora. Całej reszcie polecam jak zwykle sięgnięcie po obraz – po środowisko, gdzie partytura Hornera radzi sobie zdecydowanie najlepiej.

Najnowsze recenzje

Komentarze