Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Shigeru Nagata

Umi ga Kikoeru (Szum morza)

(1993)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 25-11-2014 r.

Ze Studiem Ghibli kojarzone są przede wszystkim dwa nazwiska: Hayao Miyazaki i Isao Takahata. Ten fakt nie powinien dziwić, bowiem obydwaj panowie byli współzałożycielami tej wytwórni, a ponadto to właśnie oni stworzyli większość jej największych hitów. Po kilku sukcesach na rodzimym rynku, z początkiem lat 90. Studio Ghibli zaczęło się prężnie rozwijać. Wkrótce stało się oczywiste, że Miyazaki i Takahata nie byli w stanie brać pod swoje skrzydła każdego projektu tamże realizowanego. Tak też pierwszym filmem, który nie wyszedł spod ręki tych dwóch mistrzów animacji, był Szum morza w reżyserii Tomomiego Mochizukiego.

Z samego założenia Szum morza miał być niskobudżetową produkcją przeznaczoną tylko do dystrybucji telewizyjnej. Fabuła filmu opowiada o Taku Morisakim, studencie z Tokio, który wraca do rodzinnego miasta. Tam spotyka się z przyjaciółmi ze szkoły. Wspomina dawne czasy, kiedy razem ze swoim najlepszym kolegą poznali piękną i inteligentną Rikako. Wkrótce pomiędzy tą trójką tworzy się trójkąt miłosny. Widać zatem, że podobnie jak w przypadku powstałego dwa lata wcześniej Powrotu do marzeń w reżyserii Isao Takahaty, film Mochizukiego porzuca całkowicie elementy fantastyki na rzecz dość typowej historii miłosnej. W przeciwieństwie jednak do obrazu Takahaty, Szum morza nie posiada tego niezwykłego klimatu i „ghibliowskiej” magii, która sprawiłaby, że chciałoby się wracać do tego filmu. Nie dziwne zatem, że dziś jest to jedna z najmniej znanych produkcji Studia Ghibli i gdyby nie patronat Miyazakiego oraz Takahaty prawdopodobnie przepadłaby bezpowrotnie w odmętach dziejów.

Analogicznie jak w przypadku Powrotu do marzeń Takahaty, w celu skomponowania ścieżki dźwiękowej sięgnięto po anonimowe w świecie muzyki filmowej nazwisko, co zapewne wynikało z ograniczonego budżetu. Był nim kompozytor i pianista Shigeru Nagata. Szum morza to w zasadzie jedyne jego muzyczne dokonanie, z którym możemy się bliżej zapoznać. Niewiele wiadomo o jego twórczości pozafilmowej, a i produkcje okraszone jego muzyką możemy policzyć na palcach jednej ręki. Jednak w przeciwieństwie do Hoshiego, który zilustrował jedynie kilka minut Powrotu do marzeń, przed Nagatą stanęło zadania napisanie całej, liczącej niespełna trzy kwadranse muzyki ilustracyjnej.

Soundtrack z Szumu morza był pierwszym wydawnictwem w historii Studia Ghibli, które nie zostało poprzedzone ukazaniem się na rynku tak zwanego image albumu. Także i w tym przypadku miało to zapewne związek z niewielką sumą pieniędzy przeznaczoną na produkcję Mochizukiego. Niemniej warto zaznaczyć, że omawiany krążek wcale wielce nie różni się od tych koncepcyjnych płyt. Mamy tu bowiem 10 utworów, z których żaden z nich nie nosi znamion ilustracyjności i oferuje odmienne koncepcje muzyczne. Nie trudno zatem dopatrzeć się tutaj analogii ze zdecydowaną większością image albumów, które komponował m.in. Joe Hisaishi.

Płyta rozpoczyna się od nieco fikuśnego utworu First Impression, który zinstrumentalizowany został na solowy fortepian. Ten instrument będzie nam towarzyszył przez większość utworów, nadając im przyjemny, a niekiedy nawet refleksyjny charakter. Album ewidentnie uwypukla muzyczne preferencje Nagaty, do których należy przede wszystkim jazz. Przekonują nas o tym niełatwe partie na wspomniany wyżej fortepian czy bardzo dobra, solowa trąbka z Side Street oraz Youki no Yopparai, w którym Japończyk dorzuca nawet skrzypce, puzon i saksofon. Spora część albumu jest utrzymana właśnie w takich lekkich, przesiąkniętych jazzem i improwizacjami klimatach. Spośród tych pogodnych kompozycji wyróżnia się jedynie obdarowane cudną melodią, refleksyjne Kaze No Namiki Michi – zdecydowanie najlepszy utwór na płycie. Może zaciekawić fakt, że Nagata całkowicie porzuca idee wywodzące z tradycji japońskiej muzyki na rzecz wpływów zachodu, głównie jazzu, o którym napisałem wyżej. Co prawda cześć melodii może przywodzić na myśl partytury Joe Hisaishiego, ale wynika to jedynie z pewnych tendencji kompozytorskich panujących wśród japońskich kompozytorów muzyki filmowej niż wykorzystywania elementów takich jak np. pentatonika. Nagata unika także japońskich instrumentów ludowych. Wymienione wyżej cechy tyczą się także niezbyt ciekawej, popowej piosenki Umi no Naretara (Ending) śpiewanej przez odtwórczynię głównej roli, Yoko Sakamoto.

Głównym problemem omawianej partytury jest to dokładnie to, co doskwiera sporej większości image albumów, czyli brak wspólnego mianownika dla wszystkich kompozycji. Co prawda nie można powiedzieć, że utwory gryzą się za sobą, ale przez to, że nie jesteśmy w stanie wyróżnić żadnego melodycznego spoiwa, album bardziej przypomina składankę skompilowaną z losowo dobranych utworów. Naturalnie taka koncepcja świetnie radziła sobie np. na image albumie z Ruchomego Zamku Hauru, ale nie oszukujmy się – kompozycje Hisaishiego to zupełnie inna liga.

Muzyka zawarta na albumie nie odpowiada temu, co możemy usłyszeć w filmie. Wszystkie tematy zawarte na soundtracku pojawiają się, w przeciwieństwie do albumu, niejednokrotnie, do tego w pociętych wersjach. Co ciekawe, najczęściej przewijającym się motywem jest Shoujo no Omoji – to jego możemy uznać za temat przewodni ścieżki Nagaty. Jakkolwiek muzyka dystansuje się do opowiadanej historii, a niekiedy sprawia wrażenie wepchniętej tam nieco na siłę i jakby bezmyślnie. Przez to potencjał wielu kompozycji niestety nie zostaje w pełni wykorzystany. Taki los spotkał między innymi wspomniane Kaze no Namiki Michi.

Szum Morza Nagaty z pewnością nie zapisze się złotymi głoskami na kartach japońskiej muzyki filmowej, a także przy innych partyturach pisanych dla Studia Ghibli wypada dość blado. Nie jest to jednak zła muzyka. Od strony warsztatowej prezentuje się bardzo solidnie, a niemała różnorodność recenzowanego materiału nie pozwala się słuchaczowi nudzić. Pomijając Kaze No Nimiki Michi, muzyce Nagaty generalnie brakuje nieco indywidualnego charakteru. Charakteru, który pozwoliłby odbiorcy zatrzymać się przy tej partyturze na dłużej. Dlatego też spędzenie niecałych 40 minut z Szumem morza Nagaty nie będzie czasem straconym, ale jednocześnie nie jest to pozycja, która szczególnie zapada w pamięć.

Najnowsze recenzje

Komentarze