Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Luís Enríquez Bacalov

Django

(1966/2013)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 31-08-2014 r.

Przedstawialiśmy już na łamach naszego portalu ścieżki z Django Unchained czy nawet japońskiego Sukyaki Western Django, najwyższa więc pora na tego prawdziwego, pierwszego, oryginalnego, jedynego, niepodrabialnego…

Włosi intensywnie kręcić westerny zaczęli już na początku lat 60., gdy w USA gatunek ten przenosił się z kin do telewizji, a i klasyczne formuły ze szlachetnymi rewolwerowcami zaczęły już nieco nudzić bardziej wymagającą włoską publiczność. Jednak dopiero Sergio Leone ze swoim Za garść dolarów dokonał rewolucji w rodzimej kinematografii i de facto zdefiniował tzw. „spaghetti-western”, a wraz z Ennio Morricone także to, jak winna brzmieć w nim muzyka. Dwa lata później, gdy ci dwaj panowie tworzyli Dobrego, Złego i Brzydkiego, obok Once Upon a Time in the West swoje największe westernowe dokonanie, mało znany reżyser Sergio Corbucci za psie pieniądze realizował film, który na zawsze zapisał w historii gatunku trzy nazwiska. Jego, odtwórcy głównej roli, oraz kompozytora ścieżki dźwiękowej.

W sumie nic nie wskazywało, że Django z 1966 roku może być czymś ponad przeciętnym spaghetti-westernem klasy B. Marniutki budżet, nieznani aktorzy i kompozytor – Luís Enríquez Bacalov przybyły parę lat wczesniej do Włoch z Argentyny, jeszcze bez większej renomy w branży filmowej (choć paradoksalnie napisana przez niego dwa lata wcześniej kompozycja do Ewangelii według świętego Mateusza za rok miała niespodziewanie otrzymać oscarową nominację). Na dodatek film bezczelnie powielał schemat z Za garść dolarów (który przecież już był zapożyczony ze Straży przybocznej Kurosawy). Oto do miasteczka przy granicy amerykańsko-meksykańskiej przybywa samotny wędrowiec by wmieszać się w wyniszczający konflikt między dwiema grupami: rasistowską bandą majora Jacksona i meksykańskimi rewolucjonistami dowodzonymi przez niejakiego Hugo. Powiedzieć, że film nie imponuje realizacyjnymi czy technicznymi fajerwerkami to mało. Wyszukujący filmowych błędów dopatrzyli się tu nie tylko kamerzysty, ale i samochodu w oddali. Niektóre fabularne pomysły wydają się natomiast niedorzeczne, jak choćby legendarny już karabin (notabene też rozwinięcie idei z filmu Leone).

Tylko, że widzowie pokochali Django. Za klimat, za wszechobecne błoto i brud, za rzadko spotykaną w gatunku brutalność, a nawet za jego techniczne niedoskonałości. Pokochali go za charyzmatycznego bohatera, którego wykreował dwudziestoparoletni wówczas Franco Nero. Myślę, że pokochali go także za muzykę, bądź co bądź, jeden z niewielu elementów filmu, który prezentował się jak podkradziony z lepszego, droższego, obrazu. Żeby nie było nieporozumień. Muzyka na pewno nie jest dla filmu „za dobra”, czy „zbyt ambitna”. Wprost przeciwnie, odnajduje się w nim bardzo dobrze, ale jednocześnie jest po prostu tak fachowa, tak rzetelna, nie słychać w niej żadnych problemów z budżetem (może co najwyżej ograniczenie chóru do piosenki), że nie znając kontekstu aż trudno uwierzyć, iż tworzono ją z myślą o westernie, którego można by określić nawet mianem „campowego”. Co więcej, choć analogicznie do ilustrowanego filmu pomysł wyjściowy na stylistykę kompozytor wziął ze ścieżek z obrazów Leone (ale umówmy się: w 1964 roku Morricone „narzucił” kanon obowiązujący w gatunku), tak jak i on ostatecznie wcale nie okazuje się być kalką czy imitacją. Bacalov, mimo iż wpasował się w gatunkowe ramy, zadbał by całość była na tyle charakterystyczna, wyrazista i pamiętliwa, że nawet jeśli tu czy tam usłyszymy nieodzowne gitary lub trąbkę, score nie jest podróbką kompozycji najsłynniejszego włoskiego kompozytora. Django to jest po prostu Django.

Najbardziej charakterystyczna i charakterna zarazem, niczym główny bohater, jest tu oczywiście słynna piosenka, bardziej zakorzeniona w muzyce popularnej tamtych czasów niż w tradycji westernowych ballad, ale przecież tiomkinowską stylistykę za sprawą Leone, Włosi zdążyli już porzucić. Song spaja film klamrą: otwiera go na rewelacyjnych napisach początkowych, gdy oglądamy tajemniczego bohatera ciągnącego trumnę błotnistym kanionem, jak i w skróceonej wersji zamyka obraz. Pewnie trudno doszukiwać się geniuszu w prościutkim tekście, w angielskiej (chyba lepszej) wersji śpiewanym przez Rocky’ego Robertsa, we włoskiej, przez Roberta Fia. Jednak to przecież spaghetti-western, nie egzystencjalny dramat. Piosenka ma być chwytliwa i raz usłyszana na zawsze pozostać w głowie. To Django z charakterystycznymi gitarowymi solówkami i żeńskimi chórkami wykrzykującymi imię bohatera, spełnia w stu procentach. Ba, czy jest bardziej pamiętny i wyrazisty pochodzący z westernu utwór śpiewany, jak ten? W moim odczuciu na palcach jednej ręki można policzyć takowe, które mogą się z nim równać. Utwierdza mnie w tym przekonaniu fakt, że gdy i Takashii Miike, i Quentin Tarantino kręcili swoje postmodernistyczne wariacje na temat Django, żaden nie potrafił odmówić sobie rozpoczęcia filmu tą właśnie piosenką.

Oczywiście nie samym songiem dzieło Bacalova stoi. W końcu pomijając otwarcie i zamknięcie w reszcie obrazu piosenki już nie usłyszymy. Argentyński kompozytor parę razy – a moim zdaniem nawet o parę razy za mało – przywoła jednak jej melodię w wersji instrumentalnej, wplatając ją w swoją partyturę. I to, myślę, jest jednym z elementów rozróżniających partyturę Bacalova od dzieł Morricone. Włoch nie tworzył zwartych, lejtmotywicznych kompozycji, pisał utwory niejako pod sceny. Również wykorzystywał melodie z otwierających film piosenek (weźmy na ten przykład Powrót Ringo), jednak przearanżowywał je na osobne instrumentalne kawałki o odpowiednim dla danej filmowej sekwencji charakterze. Bacalov natomiast nie zarzuca tak całkiem do końca typowej dla Hollywood lejtmotywicznej struktury, choć ograniczą ją niemalże tylko do wplatania w utwory melodii z piosenki lub jej fragmentów. Dobrym przykładem na to jest Fango Giallo, w którym do muzyki o początkowo suspensowym charakterze Argentyńczyk w charakterze lejtmotywu wprowadza wspomniany motyw. Najpierw zagrany na gitarze, w scenie gdy kamera robi pierwszy raz w filmie zbliżenie na twarz głównego bohatera, a następnie w bardzo emocjonalny sposób podejmą ją smyczki, gdy Django zrobi porządek z oprychami, ratując tym samym z opresji kobietę. Melodia z piosenki staje się tu tym samym motywem dla tytułowej postaci, choć jak wspomniałem, Bacalov niezbyt często będzie ją przywoływał, co trochę i szkoda.

Charakter filmu czyni bowiem sporą część ilustracji nieco przyciężką w odbiorze, mało melodyjną, skoncentrowaną na budowaniu napięcia, czy przygnębiającego nastroju wyludnionego miasteczka (w którym nie mieszka już nikt oprócz „pracowników” burdelu), okolicznych pustyń, czy starego cmentarza, gdzie rozegra się finał. Te elementy, a także spora brutalność, zbliżają niektóre fragmenty muzyki Bacalova do kompozycji pisanych do thrillera czy horroru. Utwory takie jak Town of Silence, Fruscili Notturni czy Django (Waiting) to praktycznie ponury underscore, w którym kompozytor buduje atmosferę oprócz niezbyt melodyjnych partii smyczkowych także przy pomocy niskich rejestrów fortepianu, czy nerwowych szarpnięć gitarowych strun. Ilustracja to spełniająca swą rolę w filmowym kontekście, ale na soundtracku nie dająca słuchaczowi zbyt wiele satysfakcji. Tę przynoszą conajwyżej nieliczne chwile, gdy underscore przerwany zostanie chociażby wejściem motywu Django.

Na szczęście temat z piosenki nie jest tu jedynym ciekawym, ani jedynym melodyjnym elementem. Django posiada jeszcze kilka ważnych, przewijających się przez film tematów. Ponieważ jedną ze stron konfliktu wokół którego rozwija się akcja, jest grupa Meksykanów, Bacalov zadbał o charakterystyczne brzmienia i melodie. Główny temat bandy rewolucjonistów przedstawia Vamonos muchachos (2nd version), nieco niepokojący, z istotną rolą perkusjonaliów (co ma pewnie oddwać fakt, iż rewolucjoniści nadjeżdżają dużą grupą konno), w którym Argentyńczyk drobne meksykańskie nawiązania zaznacza w sposób przypominający mi trochę stylistykę Maurice’a Jarre’a. Choć ten motyw usłyszymy w filmie przy pierwszym zetknięciu z Hugo i jego ludźmi, to na płycie wydawca wcześniej, w pierwszej wersji Vamonos muchachos, zaprezentuje nam drugi temat związany z Meksykanami. Melodia ta jest dużo bardziej radosna, swobodna, niczym wyjęta z lekkiej przygodówki, ale akurat fragment filmu, w którym jest ona eksponowana, zaskakująco skręca na moment w lżejsze klimaty. Obecność trąbki i gitary wskazuje znów na związek z meksykańskimi bohaterami, ale znowuż brzmienie nie jest również aż tak szczególnie mocno zakorzenione w tamtejszym folklorze, pewnie z uwagi na fakt, iż melodia ta ilustruje wspólną akcję Meksykanów i Django.

Najbardziej meksykańskie w ścieżce Bacalova są utwory pojawiające się w filmie w sekwencjach rozgrywających się po wspomnianej wyżej awanturniczej akcji, gdy rewolucjoniści świętują zdobycie złota. Stąd też w rejonach środka płyty natkniemy się na nagromadzenie kawałków o charakterze muzyki źródłowej, żywcem wyjęte z meksykańskiej fiesty. Znajdziemy tu i walczyk ubrany w folklorystyczne, latynoskie stylizacje (Vals de juana yimena), i radosne meksykańskie śpiewy (El parajito; Corrido), jak i coś podobnego tyle że w wersji instrumentalnej (Django (Mariachi #3)). Szczerze mówiąc to nie wydaje mi się, by kawałki tego typu szczególnie interesowały większość miłośników muzyki filmowej, podobnie jak celowo stylizowany na dźwięki z zatęchłego salonu Django (Saloon) rozpisany na skrzypki i pianino.

Prawdziwym miłośnikom filmówki natomiast na pewno spodoba się drugi z najważniejszych motywów Django a zarazem kolejny po którego sięgnął Quentin Tarantino. Ekspresyjna La corsa zaczyna się rajdem zapętlających się smyczków, by przejść do emocjonalnego, dramatycznego, mrocznego tematu na trąbkę. Przypomina to muzykę, którą Morricone zwykł pisywać do finałowych starć rewolwerowców. Pierwszy raz temat ten usłyszymy, gdy major Jackson i jego ludzie urządzają sobie zabawę z rzezi bezbronnych meksykańskich chłopów. Ponieważ Corbucci i Bacalov w tej sekwencji dopiero przedstawiają widzowi tę postać, można by oczekiwać, że La corsa stanie się niejako muzyczną sygnaturą Jacksona. Jednak późniejsze stosowanie tego motywu przy różnorakich dramatycznych scenach pełnych przemocy, niekoniecznie związanych z majorem, każe uznać go po prostu za ilustrację takowych, muzykę skutecznie podnoszącą emocje widza, wzmagającą wzburzenie krzywd doznawanych przez ekranowe postaci. Temat ten jest na tyle chwytliwy i emocjonalny zarazem, że i bez obrazu prezentuje się wybornie.

Django jest więc kompozycją tyleż różnorodną, co w pozafilmowym odbiorze nierówną. Ma do zaoferowania sporo ciekawego, ale też przeplata wyborne momenty z mocno średnimi. Takie wydania jak pochodzaca sprzed roku kompletna, limitowana edycja GDM dla wielu mogą okazaś się nadto rozbuchane. Wprawdzie cały filmowy score to niewiele ponad 50 minut, ale wydawca dobija do 75 wrzucając dwa niewykorzystane utwory oraz niemal wszelkie możliwe wersje songu. Od jeszcze zrozumiałej i oczekiwanej włoskiej, po jakieś instrumentalne, karaoke, w mono, w stereo… Gdyby Django niczym film Disney’a doczekał się osobnych dubbingów w różnych krajach, pewnie otrzymalibyśmy dodatkowy krążek z wersjami w każdym możliwym języku.

Na bok jednak sarkazm, gdyż wydanie GDM i tak trzeba uznać za jedno z lepszych i mimo wyprzedania nakładu, wciąż jedno z łatwiejszych do dostania na aukcjach, niż poprzednie, wśród których niejedno mogło irytować kuriozalnymi tracklistami, choćby z piosenką wrzuconą w sam środek płyty. W końcu kompletny materiał z Django nie jest aż tak strasznie rozwlekły, a odsłuch można zakończyć na kawałku nr 29, darując sobie wszelakie bonusy.

Myślę, że to czy sięgnąć po Django warto jest w tym momencie nadto oczywiste. Kompozycja Luísa Bacalova jako twór oderwany od filmu trochę wad wykazuje, a spora część utworów to raptem solidna ilustracja, sama w sobie niegodna pochlebnych epitetów jakimi nie raz określano i film, i ścieżkę dźwiękową, z „kultowy” na czele. Do tego miana wynoszą jednak soundtrack takie kawałki jak La corsa czy ponad wszystko tytułowa piosenka. Dzięki nim całość okazuje się być jedną nie tylko z najsłynniejszych ale i z najbardziej pamiętnych i najciekawszych ilustracji do spaghetti-westernu, które nie wyszły spod ręki Morricone. Na koniec pozostaje mi już tylko po raz kolejny odpalić legendarny song i wraz z chórkiem wykrzyknąć to jedno słowo, które starcza za wszelkie podsumowania: DJANGO!

Najnowsze recenzje

Komentarze