Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Howard Shore

Hobbit: The Desolation Of Smaug (Hobbit: Pustkowie Smauga)

(2013)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 03-01-2014 r.

Rozczarowanie Niezwykłą podróżą skutecznie osłabiło aspiracje producentów do bicia kolejnych rekordów box office, choć, jak sami zapowiadali, dwa kolejne Hobbity nie dadzą powodów do okazjonalnego ucinania komara podczas projekcji. I faktycznie, oglądając Pustkowie Smauga daje się odnotować zwiększenie dynamiki w montażu, daleko idącą dbałość o stronę wizualną, ale przede wszystkim solidną kartę przetargową w postaci ciekawych kreacji aktorskich… No może poza tytułowym hobbitem, który na tle swoich kompanów przejawia podręcznikowy przykład osobowości schizoidalnej. Przymykając oko na ten mankament muszę przyznać, że doskonale bawiłem się oglądając DoS – zarówno film jako całość, jak i tytułowego smoka, który wizualnie i charakterologicznie pozamiatał większość baśniowych odpowiedników. Aż chciałoby się z takim samym entuzjazmem przyjąć oprawę muzyczną w wykonaniu Howarda Shrore’a. Być może w innych okolicznościach partytura Kanadyjczyka uchodziłaby za dzieło godne podziwu, niemniej jednak w kontekście pozostałych ilustracji do ekranizacji prozy Tolkiena (zwłaszcza Władcy Pierścieni) jest raczej mechanicznie popełnioną, choć polichromatyczną kompozycją, która paradoksalnie więcej ma do powiedzenia poza obrazem.



Można się pocieszać tym, że o wiele gorsze wrażenia pozostawiała po sobie oprawa do Niezwykłej podróży, która potraktowana została jak tania kurtyzana filmu – przeorana w najgorszy z możliwych monterskich sposobów. Doszło nawet do tego, że część skomponowanego materiału w ogóle nie znalazła się w filmie, a zamiast oryginalnych tracków wklejono dobrane na chybił-trafił odrzuty z Władcy Pierścieni. Granda, która w tej klasie produkcji nigdy nie miała prawa zaistnieć stała się smutną rzeczywistością. Dało to oczywiście do myślenia zarówno krytykom, jak i miażdżonym przez nich filmowcom, co pozwoliło wyciągnąć na przyszłość konstruktywne wnioski. Pustkowie Smauga obeszło się z muzyką Shore’a z większym respektem, choć i tu nie obyło się bez drobnych wpadek. Przykładem niech będzie scena spektakularnej ucieczki krasnoludów z Leśnego Królestwa, gdzie jeden z highlightów ścieżki, The Forest River, poszatkowano niczym kapustę na bigos. Wytrenowane ucho wychwyci jeszcze kilka innych wpadek, choć większość widowni prawdopodobnie w ogóle nie zwróci uwagi na ścieżkę dźwiękową. I tu wynurza się chyba największy z mankamentów pracy Shore’a. Muzyka, którą stworzył nie ma tak wielkiej siły oddziaływania jak genialna pod względem tematycznym trylogia Władcy. Kompozytor nie czaruje wymyślnymi melodiami, choć jest ich naprawdę multum, a cała magia Śródziemia zdaje się opierać na pewnych mechanizmach i wypracowanych wcześniej schematach. Owszem, pojawiają się pewne przebłyski, a inspiracją do zaistnienia takowych jest postać uroczej, choć porywczej Tauriel oraz tytułowy Smaug. Dla zwykłego popcornożercy może być to jednak za mało, aby zainteresować się muzyką jako tworem autonomicznym i wyłożyć kilkadziesiąt złotych na album soundtrackowy.

Wydawcy takowego również sprawy nie ułatwili. Na fali sukcesu „Complete Recordings” Władcy Pierścieni zapragnęli równie szczodrze obdarować wszystkich fanów najpełniejszym wydaniem muzyki z Hobbita. Na rynek trafiły więc dwie wersje soundtracku – regularna kierowana do ogółu oraz edycja specjalna rozszerzająca ten materiał do całości skomponowanej na potrzeby Niezwykłej podróży. Pustkowie Smauga nie zmienia tego schematu. I o ile nie trzeba tłumaczyć kolekcjonerskiej racji bytu owego specjału, to kwestia wypychania podstawowego wydania dwoma krążkami zakrawa o kuriozum. W przeciwieństwie bowiem do przytaczanego tu ciągle Władcy, oprawa muzyczna do rzekomo niesamowitych przygód niziołka wydaje się tylko echem kultowego poprzednika. Mimo tego nawet przygłuchy Oin zauważyłby, że druga odsłona Hobbita potrafi zaoferować przeciętnemu odbiorcy sporą dawkę godnego uwagi materiału muzycznego. Zacznijmy jednak od początku.

Głównym problemem przed jakim stanąć może potencjalny słuchacz, to wybór wydania. Patrząc na merytoryczną zawartość obu edycji zdecydowanym faworytem wydaje się to regularne. Czemu? Przede wszystkim przez wzgląd na nikłą wartość dodatków jakie znalazły się na „special edition”. Kilkanaście minut rozszerzenia nie daje właściwie żadnego nowego doznania muzycznego, a jedynym utworem, który w całości w formie bonusu trafił na krążek dedykowany kolekcjonerom, jest dwuminutowy A Necromancer wypróżniający się z tematyki Saurona. Do tego doliczyć należy niezwykle tandetny sposób pakowania owego specjału – nastawiony na jak najszybsze zużycie kartonik. Mimo tego prawdziwy fan serii, jeżeli już nie zdecyduje się na kosztowne sprowadzenie lepiej prezentującego się wydania amerykańskiego, prawdopodobnie odżałuje owe 70 zł tylko dlatego, aby wgryźć się w, co jak co, ale obszerne liner notes Douga Adamsa. Osobiście uważam jednak, że większości słuchaczy w zupełności powinien wystarczyć tańszy odpowiednik. A trójczyna za wątpliwej jakości delikates wydaje się tu jak najbardziej stosowną oceną.


Ocena wydania:




Trochę więcej problemów w ocenie dostarcza podstawowe wydanie, które jest głównym przedmiotem niniejszej recenzji. Muzyka sama w sobie nie jest zła i jak na panujące obecnie standardy, prezentuje całkiem wysoki poziom – tak merytoryczny jak i techniczny. Najbardziej boli sztywna i pozbawiona polotu tematyka, która już u progu tego doświadczenia muzycznego może zmęczyć niejednego odbiorcę. Pod względem jakościowym takowej nie odnotowałem większej poprawy w stosunku do Niezwykłej podróży, aczkolwiek, jak już zresztą wspominałem, Shore potrafi od czasu do czasu przypomnieć nam, że gdyby naprawdę mu zależało mielibyśmy mocnego kandydata do tegorocznej Filmmuzy.

Przygodę ze Smaugiem rozpoczynamy więc od leniwie snującego się The Quest For Erebor. Już na wstępie częstowani jesteśmy niepozornym zwiastunem tematu tytułowego smoka, po czym udajemy się na wspominki znanych nam już motywów. Warto zaznaczyć, że pod względem struktury tematycznej Howard Shore uprawia pewnego rodzaju łopatologię, co w kontekście pozostałych prac ma prawo obrażać inteligencję odbiorcy. O co chodzi? Ano o to, że każda scena (choćby nawet kilkusekundowa), w której widzimy poszczególnych bohaterów lub miejsca rozgrywanej akcji, katowana jest adekwatnym tematem. Z jednej strony świadczy to o wybitnej funkcjonalności tworu Kanadyjczyka, z drugiej natomiast obnaża lichą plastykę, schematyczne myślenie i uwiązanie do wizualnego kontekstu.



Przyznam szczerze, że bez takowego ścieżka dźwiękowa do Smauga wypada w moim odczuciu korzystniej. Przede wszystkim uwagę skupia niewybredna strona techniczna z równie ciekawą polichromatyką w zakresie instrumentarium. Nie braknie też kilku highlightów, do których z pewnością niejednokrotnie będziemy powracać. Do takowych, obok wspomnianego wyżej The Forest River, zaliczyłbym także piękne Feast Of Starlight, ilustrację potyczki z pająkami (Flies And Spiders), „odczarowywania” Dol Guldur (A Spell Of Concealment) oraz rzecz jasna cały hucpiarski występ Bilba przed majestatem Smauga.

Słuchając tego wszystkiego możemy się poczuć jak za dawnych lat w starym dobrym Śródziemiu, gdzie każda nacja, każda kultura i każde miasto mieni się paletą muzycznych barw. Ale czy niepowtarzalnych? Pod wieloma względami jest to tylko festiwal powrotów do sprawdzonych już kombinacji brzmień. I tak oto Leśne Królestwo zyskuje liryczną i mistyczną wręcz oprawę przypominającą tajemnicze Lothlórien. Z kolei Miasto na jeziorze podpina się pod folkowo-brzmiącą ilustrację stolicy Rohanu, a majestat Ereboru interpretowany jest patetycznymi frazami odsyłającymi naszą wyobraźnię do Gondoru. Podobnie sprawy się mają ze wszelkiej maści plugastwem pałętającym się po Śródziemiu. Pająki z Mrocznej Puszczy wydają się więc muzycznymi krewnymi ślicznotki Szeloby, a Czarnoksiężnik upodabnia się muzycznie do Saurona z trylogii. No i jeszcze ukryte drzwi do Ereboru oświetlane blaskiem tych samych aranży co analogiczne wrota Morii… Całe szczęście jest w ścieżce dźwiękowej do drugiego Hobbita jeden element, który niczym Arcyklejnot świeci nad wszystkimi pozostałymi inspiracjami. Tym elementem jest wątek tytułowego smoka.

Sięgnięcie po wschodnią etnikę było tutaj strzałem w dziesiątkę. Co ważne, Howard Shore nie skupia się tylko na egzotyce brzmienia – indonezyjskim gamelanie – ale i na odpowiednich skalach wykonania. Kompozytor posługuje się czymś co nazwałbym kluczem skojarzeń. Tytułowe pustkowie interpretuje bliskowschodnią, arabską wręcz manierą rozciągania instrumentów smyczkowych, co w praktyce zdało swój egzamin. Trzeba przyznać, że utwory takie, jak Inside Information i A Liar And A Thief mimo swojego mrocznego i ciężkiego brzmienia prezentują się niezwykle spektakularnie, a połączenie tych elementów z charakterystyczną dla warsztatu Kanadyjczyka żywiołową akcją, zrodziło kolejną ciekawostkę. I tak oto blisko dwudziestominutowa scena zmagania się ze smokiem (The Hunters, Smaug, My Armor Is Iron) to pod względem technicznym istny majstersztyk, a praca chóru przypomina nam to, co najlepsze we Władcy. Szkoda tylko, że w kontekście filmowym nie robi już tak dużego wrażenia. Wszystkiemu winna jest strona wizualna i udźwiękowienie, które pochłaniają właściwie całą atencję odbiorcy. Dopiero, gdy w ostatnim kadrze widz pozostaje sam na sam z ciszą, uświadamiamy sobie, że tak na dobrą sprawę przemknęła nam koło nosa cała ta wymyślna oprawa.



Wtedy przypominamy sobie o albumie soundtrackowym, na którym nie mogło oczywiście zabraknąć piosenki promującej obraz. Tym razem skomponował ją Ed Sheeran – popularny wśród nastolatek wokalista, któremu co prawda talentu nie brakuje, ale elementarnej wiedzy o uniwersum Tolkiena to i owszem. Nie zrozumcie mnie źle, piosenka I See Fire sama w sobie jest piękna, pod warunkiem, że słucha się jej w domu przy filiżance ciepłej herbatki i w równie ciepłych bamboszach. Niestety do ilustracji Shore’a ni w ząb ona nie pasuje. Czemu? Otóż po dwudziestominutowej scenie spektakularnej przepychanki ze smokiem te liryczne kluchy są niczym kubeł zimnej wody wylanej na gorące głowy odbiorcy. Sytuację próbuje ratować suita tematyczna Beyond The Forest, która uprzyjemnia nam wczytywanie się w pozostałą część listy płac. Obok kilku średnio angażujących wyobraźnię motywów pojawia się ten najpiękniejszy – temat Tauriel w najlepszym z możliwych wykonań, czyli w formie fanfary.

Słuchając tego utworu czasami żałuję, że Howard Shore nie zapewnił nam więcej takich porywających momentów. Ścieżka dźwiękowa do drugiej części Hobbita wydaje się bowiem tylko cieniem swoich wielkich poprzedników. I choć pod względem technicznym dalej jest to pierwsza liga pokazująca większości współczesnych kompozytorów, gdzie ich miejsce w szeregu, to tematycznie ociera się ona miejscami wręcz o banał. W chwilach słabości dopada mnie myśl, czy nie lepiej byłoby, gdyby Shore wziął sobie urlop od tej serii i pozwolił wykazać się młodzieży kompozytorskiej lub tym, którzy świeższym okiem spojrzeliby na mityczną krainę Śródziemia. Przyszłoroczny finał tej niezwykłej podróży pokaże nam, czy owe wątpliwości były zasadne, czy też w tym całym wystawianiu słuchacza na próbę była jakaś głębsza myśl.

Inne recenzje z serii:

  • The Hobbit: An Unexpected Journey
  • The Hobbit: The Battle Of The Five Armies
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze