Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami

Carrie (2013)

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 14-12-2013 r.

Współczesna Carrie White odbiega od wizji tej postaci, jaką ponad 30 lat temu zatrwożył kino Brian De Palma. Punkt wyjścia w przypadku obu interpretacji jest zbieżny, jednak w miarę rozwoju fabuły orientujemy się, że o ile dawna Carrie była niekontrolonowanym żywiołem, o tyle jej odpowiedniczka a.d. 2013 okazuje się finalnie świadomą swoich mocy socjopatką, która telekinezy używa celem skalkulowanego mordu.

Również Marco Beltrami obiera inny kierunek, aniżeli Pino Donaggio w swojej obarczonej postmodernistycznymi kontekstami i młodzieżowym kiczem lat 70-tych wersji. Carrie z 1976 roku obdarzona została delikatnym, marzycielskim, dziewczęcym tematem, który w specyficzny sposób idealizował początkowe sceny filmu De Palmy. Współczesna Carrie w interpretacji Beltramiego daje się poznać za pośrednictwem ładnych, choć bardziej przygnębiających tonów. Nie jest to może studium klinicznej depresji, niemniej temat przewodni Beltramiego pobrzmiewa nastoletnią chandrą, poczuciem wstydliwego osamotnienia. Z tego „obyczajowego” aspektu ścieżki twórca Hellboy’a wywiązuje się przekonująco – pierwszy kwadrans filmu prezentuje cztery aranżacje tematu głównego (The Birth of Carrie, Carrie Main Title, When Periods Attack, Carrie On), tworząc emocjonalny podkład pod resztę opowieści. Pozwala na to zresztą sama reżyserka, która – podobnie jak De Palma – zasadniczą część napisów tytułowych podporządkowuje szeroko wyeksponowanej ścieżce dźwiękowej, z pewnością ku uciesze każdego fana muzyki filmowej.

Jako że adaptacja Kimberly Peirce nie wprowadza większych wolt fabularnych w stosunku do wersji z 1976 roku, kompozycja Beltramiego w ślad za dziełem Donaggio horrorowy aspekt opowieści aż do finałowych sekwencji trzyma na drugim planie, choć z mniejszą konsekwencją. Wyłomem od tej reguły jest przede wszystkim ilustracja narodzin tytułowej bohaterki, w której to scenie Beltrami z groteskowym przerysowaniem odwołuje się do klasycznych technik kina grozy, z eksplodującą sekcją dętą na czele. Interesujące pod tym kątem są również chóralno-organowe, syntetyczne brzmienia Go To Your Closet, dalekie od herrmannowskich inspiracji, towarzyszących analogicznym scenom z pierwowzoru.

Pomysły obu kompozytorów rozjeżdżają się natomiast wyraźnie na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, w muzyce do nowej Carrie nie znalazło się miejsce dla quasi-religijnych kontekstów, tak znakomicie wystylizowanych przez Donaggio. Szkoda, bo groteska religijnej ortodoksji nadawała ironicznego pazura ścieżce z 1976 roku, tu zaś matka głównej bohaterki w ilustracji własciwie się nie pojawia. Po drugie – i to jest zmiana najważniejsza – finał filmu Peirce ma zupełnie nową kolorystykę muzyczną. Telekinetyczna furia Carrie (z powodów wspomnianych na początku recenzji) nie jest już ponurym i nieuchronnym gniewem milczącej, posągowej bogini, która zeszła pośród ludzi, by wymierzyć sprawiedliwość. W nowej wersji świadoma zemsta przybiera ilustracyjnie formę diabolicznego danse macabre, w którym taneczne rozedrganie orkiestry towarzyszy kolejnym wymyślnym zgonom, w miarę jak Carrie syci się odwetem i swoją potęgą (wyśmienite Kill’em All).

Najciekawszym bodaj fragmentem kompozycji jest dalszy ciąg finałowej sekwencji, w postaci utworu Driving Her Crazy. Elektroniczny mariaż jest nie tylko intrygującym, złowróżbnym uwspółcześnieniem muzycznego oblicza Carrie White, ale pokazuje również, że Beltrami i Sanders – choć chyba zasłużenie przypięto im etykietkę rzemieślników – w przypływie inspiracji potrafią wykrzesać z siebie nietypowe pomysły ilustracyjne. Driving Her Crazy z rytmizującymi, elektronicznymi wtrętami jest ni mniej ni więcej tylko niegłupim i całkiem oryginalnym obejściem obowiązującej w dzisiejszym Hollywoodzie formuły „incepcyjnej” sekcji dętej. Rezultat sugestywnie akcentuje nieodwołalność zemsty Carrie, daremność oporu, skazanego na agonię w oczyszczających płomieniach.

Zestawienie kompozycji Beltramiego i Donaggio w niniejszym tekście nie ma na celu udowodnienia, że nowa Carrie nie dorasta do pięt swojemu muzycznemu pierwowzorowi. Cała ta komparatystyka przywołana została po to, by pokazać, że model ilustracji zaproponowany przez Pino Donaggio, choć znakomity, ma swoje alternatywy. Ścieżka Beltramiego jest oczywiście bardziej skonwencjonalizowana, nie dostaje od reżyserki filmu tyle muzycznej przestrzeni co jej poprzedniczka od Briana De Palmy – specjalisty z zakresu soundtrackowej ekspozycji. Próżno dopatrywać się w nowej Carrie genialnych zestawień audiowizualnych; Beltrami działa bardziej akademicko, choć kilka wymienionych wyżej fragmentów świadczy o tym, że nie jest to zupełnie bezrefleksyjna lektura podręcznika. Jednocześnie podobać może się pieczołowite, konsekwentne prowadzenie ścieżki ku emocjonalnej kulminacji, zwieńczonej przez efektowny, majestatyczny i pełen tragizmu wariant tematu przewodniego (House Crumbles. Taka dbałość o strukturę o showmana Donaggio mimo wszystko nigdy nie występowała.

Jest to więc akademizm na dobrym poziomie, sytuujący Carrie nieco powyżej półki ze standardowymi amerykańskimi produkcjami horrorowymi. Wydźwięk ścieżki osłabia trochę przeciętny środek albumu, który na siłę ciąży ku odległemu finałowi, wobec czego ekscytujące takty Kill’em All wydają się nieść tchnienie ulgi, jak gdyby Beltrami wreszcie zaczął robić to, co faktycznie lubi – jak makabrycznie by to nie brzmiało. W momentach kulminacyjnych twórca Krzyku pokazuje się jednak ze swojej najlepszej strony. Choć więc Carrie White od lat 70-tych spoważniała i popadła w apatyczną chandrę, wciąż należy się jej obawiać.

Najnowsze recenzje

Komentarze