Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

John Dies at the End (John ginie na końcu)

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 01-12-2013 r.

Rosyjskie porzekadło „biez wodki nie razbieriosz” idealnie odnajduje się w kinie Dona Coscarelliego. Czemu? Trzeba przyznać, że libijski reżyser i scenarzysta ma bardzo ciekawe podejście do swojej profesji. Za kamerą staje rzadko, ale kiedy już się na to zdecyduje, idzie na całość. Przykładem tego są jego ostatnie filmy – Bubba Ho-Tep oraz John Dies At the End. Oba oparte na bestsellerowych powieściach i oba balansujące gatunkowo na pograniczu komedii, fantastyki, horroru i oczywiście kiczu. Kiedy pod koniec roku 2001 przystępowano do post-produkcji, zaangażowany do skomponowania oprawy muzycznej Brian Tyler był jeszcze raczkującym w branży młodym twórcą, który chwytał się każdej możliwej okazji, by zaistnieć na rynku. Niskobudżetowy film Coscarelliego nie otwierał co prawda wrót do Hollywood, ale zapewniał kolejne ciekawe doświadczenie i, co najważniejsze, wpis do CV – bardzo znaczący, bowiem po dziś dzień praca ta zaliczana jest do grona tych „ciekawszych” w jego karierze. Czy dziesięć lat później w dobie szybko rozkręcającej się kariery powtórzył ten sukces?



Jestem daleki od hurra-optymizmu i stawiania Johna na piedestale największych osiągnięć Amerykanina. Mimo tego, to co udało się osiągnąć Tylerowi w zaledwie kilka dni (dokładnie w czasie świątecznej i noworocznej przerwy roku 2011, bo tyle trwały prace nad tworzeniem ścieżki dźwiękowej) budzi respekt i niewątpliwie świadczy o wybujałej wyobraźni kompozytora. Oglądając film Coscarelliego nie trudno zauważyć, że Tyler świetnie zrozumiał zamysł reżysera. Po raz kolejny dostarczył nam dobrze korelującą z obrazem ilustrację – muzykę, która jak w przypadku Bubby czaruje swoją „pokrętną” stylistyką i licznymi eksperymentami w zakresie brzmienia. Paradoksalnie nie jest to kompozycja, która narzuca się odbiorcy. Fakt, kiedy trzeba przejmuje funkcję narracyjne, ale w głównej mierze skupia się na podtrzymywaniu pewnych nastrojów i odzwierciedlaniu stanów psychicznych, w jakich znajdują się główni bohaterowie. Stąd też dużo tu atonalnego, psychodelicznego grania, sprocesowanych gitarowych brzmień rodem ze spaghetti westernów i klasycznego horrorowego thrillingu. Wszystko rzecz jasna przerysowane do granic możliwości – urobione na groteskę podejmowanego tematu. Niestety to, co w warunkach filmowych sprawdza się bez większych zastrzeżeń, na płycie staje się dla słuchacza potężnym wyzwaniem. Nie po raz pierwszy zresztą w przypadku muzyki Briana Tylera.



Nie chodzi tu bynajmniej o ścianę dźwięku jaką zazwyczaj stawia przed nami ten kompozytor ani też o długość albumu. Wydająca go w limitowanym do 3 tysięcy egzemplarzy, La-La Land Records, zaserwowała nam niespełna godzinna przygodę z oryginalną ścieżka dźwiękową. Na krążku znalazł się zgrabnie przemontowany, choć prawie kompletny materiał jaki powstał na potrzeby filmu John Dies at the End.



Każda minuta spędzona przy Johnie daje poczucie, że Tyler świetnie się bawił tworząc ten score. W jednej z wypowiedzi dowiadujemy się nawet, że kompozytor poszukując unikatowego elektronicznego brzmienia kupował na serwisach aukcyjnych stare keyboardy i instrumenty, a cały proces powstawania muzyki porównywano do jam session i improwizowanego łączenia skrajnych wydawać by się mogło brzmień. By oddać anachroniczny charakter źródeł inspiracji, część z instrumentów zarejestrowano w mono, co w zestawieniu z „przestrzennymi” samplami brzmi dosyć oryginalnie. Podobna metodologia pracy podejmowana była zresztą przez Tylera już na etapie prac nam wspomnianym wyżej Bubbą, czy też Six-String Samurai. Aczkolwiek w przypadku Johna ten eksperymentatorski zapęd daje o sobie znać w sposób szczególny.


I jak to z eksperymentami bywa, nie zawsze są one łatwe do strawienia dla przeciętnego odbiorcy dopatrującego się muzyce filmowej przede wszystkim jako takiej harmonii i treści. John Dies at the End jest ilustracją wyjątkowo toporną. Przez jazgot gitarowych przesterowanych riffów przebijają się tylko szczątki tematyczne, które swoją konwencją bardzo mocno zakorzenione są w spaghetti westernach Ennio Morricone. Flagowym przykładem jest temat przewodni słyszany w utworze Along The Blurry Road. Jednakże takich melodyjnych wyskoków będzie tu jak na lekarstwo.



Pierwsze minuty albumu, to tradycyjna u Tylera wycieczka po palecie tematycznej, ergo stosunkowo bezpieczna i jeszcze jako tako melodyjna konfrontacja z nietypową koncepcją Amerykanina. Niestety im bardziej zagłębiamy się w treść materiału ilustracyjnego, tym bardziej ta konfrontacja staje się uciążliwa. Apogeum przeżywamy w dziewięciominutowym Ultimate Manifestation, gdzie muzyczny „sos sojowy” rozlewa się atonalnością na całej długości tego utworu. Właśnie owa tajemnicza mieszanka, która wyostrza zmysły tytułowemu Johnowi i jego kumplowi, Dave’owi, czyni największe spustoszenie w warstwie melodyjnej. To sprawca całej psychodelicznej otoczki ścieżki dźwiękowej, a zarazem (paradoksalnie) najbardziej interesujący element tej oprawy muzycznej. Jaki bowiem stan, jak nie narkotykowego odurzenia tłumaczyłby obecność w ramach jednego utworu aż czterech różnych stylistyk: quasi-westernowych gitar i wokali, azjatyckiej etniki, ambientowej elektroniki oraz klasycznego horrorowego dysonansu? John Dies at the End wydaje się czasami wielkim garem, gdzie kompozytor wrzuca wszystkie, nawet bardzo niedorzeczne pomysły, które albo zadziwiająco dobrze komponują ze sobą albo przyprawiają o istny ból głowy. Takowy wywołać mogą niektóre fragmenty Tripping Balls, Mall of the Dead, czy wspomnianego wcześniej Ultimate Manifestation.



Zdecydowanie więcej ogłady przynoszą patetyczne, specjalnie przerysowane przez kompozytora frazy, gdzie niski męski chór wkomponowany jest w oldschoolowy gitarowy temat heroiczny (Marconi, Our Quest). Ciekawostką jest też zamykający krążek Dne eht ta Seid Ahoj. Zapisana w ten sposób nazwa utworu zasugerowała mi pewien eksperyment. Otóż po odtworzeniu go od tyłu okazało się że pierwsza minuta słuchana zarówno w trybie normalnym jak i w rewersie dają… ten sam temat grozy! Całkiem fajny zabieg udowadniający wszystkim sceptykom, że Tyler od czasu do czasu angażuje intelekt w proces twórczy. 😉



Pójdę dalej i nazwę tę pracę intelektualną strawą dla odbiorców lubujących się w nietypowych eksperymentach. Wszystko to oczywiście kosztem szeroko pojętej słuchalności i melodyjności. Choć tematów tu nie brakuje, nie one stanowią oś wokół której obraca się ścieżka dźwiękowa do Johna. Tą osią jest duszna psychodeliczna atmosfera ocierająca się we wszystkich nawiązaniach stylistycznych do istniej groteski. Jest to na pewno bardzo interesująca praca, ale głównie jako kontekst dziejących się na ekranie wydarzeń. Jako zjawisko muzyczne niestety ginie pod natłokiem wielu przyjemniejszych dla ucha partytur. Mimo tego wielki plus dla Tylera za podejmowanie się takich wyzwań w dobie wielkiej kariery jaką rozkręca obecnie w Hollywood.

Najnowsze recenzje

Komentarze