Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alexandre Desplat

Vénus à la fourrure, la (Wenus w futrze)

(2013)
5,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 24-11-2013 r.

„Temat z wariacjami (wł. tema con variazioni) – utwór składający się z wyrazistego tematu oraz z kilku (do kilkudziesięciu) odcinków (tj. wariacji), w których cały temat lub tylko jego motywy ulegają różnym przemianom.”

– Jerzy Habela, Słowniczek muzyczny, PWM, Kraków 1998

Oprzeć całą ilustrację filmową na jednej melodii. Na pozór jest to zabieg konwencjonalny, ciężko bowiem byłoby zliczyć ścieżki dźwiękowe uzależnione od jednostkowego tematu przewodniego. Sama filmografia Romana Polańskiego zna takie przykłady: Rosemary’s Baby, Chinatown… W przypadku Wenus w futrze subtelna różnica objawia się w tym, że nie sposób tu mówić za bardzo o dominacji tematu głównego. Dominacja zakłada bowiem przewagę, panowanie nad „czymś”, a zatem materia utworu nie powinna ograniczać się do samej dominanty. La Vénus à la fourrure w kategoriach monotematycznych jest natomiast ścieżką niemalże totalną. Drugim wyróżnikiem kompozycji Desplata jest fakt, iż Francuz nie napisał na potrzeby filmu Polańskiego jednego/dwóch utworów, montażowo zwielokrotnionych w czasie seansu. Wenus… to pełnoprawna ilustracja, której autonomiczne segmenty zostały napisane z myślą o poszczególnych scenach. Koniec końców zatem ilustracja Desplata przyjmuje muzyczną formę „tematu z wariacjami”, w swoim radykalnym kształcie spotykaną częściej w muzyce poważnej aniżeli filmowej.

Żeby wyczyścić sobie przedpole do intepretacji ścieżki Francuza, trzeba wpierw zwrócić uwagę, iż ekranizowana przez Polańskiego sztuka Davida Ivesa, na pierwszym planie żonglująca motywem damsko-męskich relacji osobistych i ról przypisanych każdej z płci, swobodnie osadzona jest w hellenistycznych kontekstach, a dokładniej w symbolice związanej z boginią miłości, Afrodytą. Desplat ze swoimi greckimi korzeniami po przeczytaniu scenariusza zakrzyknął pewnie „W to mi graj!”. Finałowe sceny otwarcie zresztą przybierają kształt surrealistycznej ofiarnej ceremonii, rytuału ku czci dumnego, mściwego bóstwa.

Temat przewodni w formie orgiastycznego, groteskowego tańca, uczynił Desplat klamrą kompozycyjną filmu. Metrum 9/4 Francuz zapożyczył z greckiego zeibekiko, tradycyjnego tańca, którego korzeni upatruje się w rejonie tureckiej Anatolii. Rozbuchana orkiestracja i nietypowy rytm przywodzi na myśl opętańcze bachanalia, w dziwaczny, dezorientujący sposób kontrastując z powolnym ruchem kamery, obserwującej tonącą w strugach deszczu paryską aleję. Desplat jak gdyby sygnalizuje: oto chodnikiem kroczy (nadprzyrodzone, nieprzewidywalne stąpnięcia odmierza perkusja) Wenus-Afrodyta, która już za chwilę – pośród śmiertelników – przywdzieje ludzkie szaty…

Tym „uczłowieczeniem” jest przejście w rytm walca – uniwersalny, kojący, miły paneuropejskiej percepcji. Tutaj de facto zaczyna się właściwa narracja; temat przewodni w tej formie, rozpisany na fortepian i smyczki, to punkt wyjścia dla dalszych desplatowskich wariacji. Wenus w futrze jest kolejnym z filmów Polańskiego, który urzeka melodią – filuterną, zwiewną, czarodziejską. Gdy rozpoczyna się przesłuchanie i ekranowi bohaterowie wygłaszają pierwsze kwestie, fortepianowy temat Desplata aktywuje się niczym nagłe olśnienie; nerwowa, nieufna atmosfera ustępuje miejsca inspirującej harmonii; między aktorami przeskakuje iskierka, rodzi się sceniczna chemia. Aurę epifanii Francuz podtrzymuje tkliwymi muśnięciami klawiatury fortepianu, zmysłowym pogłosem podrażnionych idiofonów. To muzyczno-magiczne powiązanie rzeczywistości ze sceniczną fikcją jest w kategoriach ilustracyjnych równie poruszające, co efektowna, rozbuchana uwertura ścieżki. Słowami kompozytora, welon (a może apaszka?) który osnuwa filmową jawę, lekko się unosi, otwierając szerszą perspektywę, przenikającą do prozy codzienności.

Ten piękny aspekt ilustracji będzie w toku opowieści powracał kilkukrotnie, choć rola score na tym się nie kończy. Temat przewodni podlega dalszym wariacjom charakterystycznym (tj. takim, które tyczą się np. melodii i harmonii, nie ograniczają się do środków zdobniczych towarzyszących tematowi): zmienia się tonacja i rytm, dekonstruuje linia melodyczna. Obok typowo desplatowskiego składu wykonawczego, na pierwszy plan wychodzi instrumentarium wynikające z „helleńskich” kontekstów, w szczególności buzuki, strunowy instrument znany wszystkim fanom Greka Zorby, ozdabiający tu i ówdzie fakturę ścieżki odrobiną śródziemnomorskiego aromatu. Ciekawą niespodzianką jest anachroniczne brzmienie syntezatora, poprzedzające ekspresyjny finał, odrealniające końcowe sceny na jeszcze większą skalę.

Konsekwencja Desplata w trzymaniu się jednego tematu może robić wrażenie, choć ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że Wenus… przypomina chwilami suche, akademickie ćwiczenie. Coś w tej krytyce być może jest, bo miejscami kompozytor zdaje się zjadać własny ogon, mimo pomysłowego instrumentarium zapomina o urozmaiceniu aranży. W efekcie score ma momenty bardziej i mniej absorbujące, co w wypadku kompozycji monotematycznej mocno odbija się na jej przyswajalności. Niestety, do bogactwa ravelowskiego Bolera długa droga. Wynika to po części ze statycznego charakteru filmu, po części z konceptu ścieżki, która koncentruje się na jednym, konkretnym celu – budowie symboliki opowieści – poświęcając jednocześnie inne jej aspekty. Nie pomaga również fakt, że poza błyskotliwymi greckimi konotacjami, Wenus… obraca się w granicach typowo desplatowskich chwytów i nie trzeba wyjątkowej wnikliwości, by usłyszeć w niej echa The Painted Veil czy Benjamina Buttona. Produkcja albumu, która hołduje formule „tematu z wariacjami” i ubiera kompozycję w postać jednego utworu, ma swoje racje, ale wymusza na odbiorcy całościowy odsłuch – co w świetle powyższych słabostek może mniej wytrwałych zniechęcać do powtórnych seansów.

Nie sposób jednak przecenić walory Wenus… jako ilustracji filmowej. Nowofalowa metoda muzycznego wzbogacenia obrazu o nowe konteksty wypada wręcz wyśmienicie – score przeprowadza ekranowych bohaterów przez swoisty rytuał wtajemniczenia, inteligentnie buduje konteksty, jest równorzędnym partnerem w partiach dialogowych, nie dubluje ich przekazu, tylko uzupełnia go własnym…

Monotematyczny charakter ścieżki to z kolei – mimo wszystko – mały popis Desplata, jak gdyby manifest jego kompozytorskiej potęgi, w myśl którego niezależnie od nałożonych na siebie ograniczeń, niezależnie od tego, jak bardzo wydumaną formułę sobie obmyśli, Francuz jest zdolny z powierzonego mu zadania wyjść z tarczą. Narzucenie obrazowi odgórnej, zwartej struktury muzycznej niesie już znamiona daleko posuniętej bezczelności. Dlatego La Vénus à la fourrure jest takim małym figlem spłatanym okowom filmowego ilustracjonizmu.

Najnowsze recenzje

Komentarze