Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Steve Jablonsky

Ender’s Game (Gra Endera)

(2013)
5,0
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 20-11-2013 r.

Konflikty międzyplanetarne, inwazje obcych, motywy jakże popularne w bogatym i pięknym gatunku jakim jest science fiction. Jedną z ciekawszych i popularniejszych książek, która porusza się w tym temacie jest Gra Endera Orsona Scotta Carda. Historia dzieci, w tym tyłowego Endera, które już za młodu szkolene są do walki z rasą obcych, zalicza się do klasyków literatury fantastycznej. Nic więc dziwnego, jakże wielkie emocje (pozytywne jak i negatywne) budziła i budzi filmowa adaptacja tej książki. Mimo, że sam pisarz współprodukował film, to jednak osoba reżysera miała prawo budzić mieszane uczucia. Gavin Hood nakręcił nagrodzone Oscarem Tsotsi, ale większość pewnie pamięta mu słabe X-Men: Volverine Origins. Dla polskich widzów to też między innymi reżyser W Pustyni i w puszczy. Zatem można było mieć pewne wątpliwości, ale przynajmniej miłośnicy muzyki filmowej i czteronutowca mieli powody do radości. Sam James Horner odpowiadać miał za ścieżkę dźwiękową!

Zanim jednak film trafił do kin napłynęły niepokojące wieści z postprodukcji. Otóż część ekipy została zwolniona, pojawiły się nowe osoby, ponadto zaczęto coś szemrać o dokrętkach i mocnej ingerencji producentów przy finalnym montażu. Takie nagłe zmiany nigdy nie wrócą niczego dobrego. Co więcej, ofiarą tych roszad padł też James Horner, którego stanowisko zajął Steve Jablonsky! W sumie trudno powiedzieć, kiedy ostatni raz ukazał się jakiś przyzwoity soundtrack tego wychowanka z RCP. Niestety od dobrego Steamboya Jablonsky notuje formę zniżkową. A takimi „potworkami” jak Battleship niebezpiecznie dobija się do jądra Ziemi.

W związku z tym wszystkim nie tylko filmowo, ale i muzycznie adaptacja Gry Endera zdawała się być spisana na straty. Z takim też nastawieniem, zanim jeszcze obejrzałem film, przesłuchałem tę jakże źle zapowiadającą się ścieżkę dźwiękową. I naturalnie nie spodobało mi się to co usłyszałem. Anonimowa, nieoryginalna, nieciekawa muzyka, będąca jednym wielkim ostinatem na zdecydowanie za długim przez co nudnym albumie. Co prawda tylko raz i mało dokładnie przesłuchałem ten soundtrack, no i nie widziałem filmu, który i tak pewnie jest zły, ale nie ma co tracić czasu. A poza tym Horner i tak stworzyłby lepszą muzykę, więc…

Ma się rozumieć to nie koniec recenzji! Ale przykład jak przez uprzedzenia łatwo zrazić się do wszystkiego i przedwcześnie przekreślić dany film i muzykę do niego. Niestety filmowa Gra Endera jak i też soundtrack do niej, zostały przez wielu przedwcześnie spisane na straty. Oczywiście dla niektórych zagorzałych miłośników książki, pewne uproszczenia i mocne skrócenie literackiego pierwowzoru, będzie nie do przełknięcia. Znowu część nie znająca dzieła Orsona Scotta Carda, zarzuci pewnie temu filmowi, że za mało w nim akcji i że nie jest drugim Avatarem czy Starship Troopers . A szkoda gdyż mimo wszystkich problemów produkcyjnych i niepotrzebnych uprzedzeń film Gavina Hooda ogląda się całkiem dobrze. Naturalnie spora w tym zasługa samej historii, ale ją też trzeba umieć opowiedzieć. Nie jest to może jakaś wybitna adaptacja, ale solidne i niegłupie kino science-fiction, bez może większych fajerwerków, ale z ponadprzeciętnymi ambicjami. Znając kontekst filmowy łatwiej też przekonać się do muzyki Jablonsky’ego. Naturalnie i do tego potrzeba odpowiedniego podejścia i wyzbycia się nadmiernych uprzedzeń. Przede wszystkim nie należy myśleć o Hornerze, Goldsmithie, Poledourisie czy innych wielkich kompozytorach. Z drugiej jednak strony wiedząc, że to muzyka Steve’a Jablonsky’ego nie należy też oczekiwać kolejnych Transformerów. Gra Endera to jednak poważniejsze science fiction od serii z wielkimi robotami, a co dopiero od Battleship. Nie ma więc mowy o akcji non stop, mnóstwie patosu (często sztucznego), ani ciągłym „nawalaniu” w perkusję. Tym samym bez wielu tych „fajerwerków” osobom kojarzącym amerykańskiego kompozytora głównie z filmami Michaela Baya, Gra Endera może wydać się dziwnie za cicha i nudna.

Naturalnie mimo pewnego wyciszenia Steve Jablonsky nie porzuca swojego (?) stylu, który w dużej mierze opiera się na kopiowaniu stylistyki Hansa Zimmera. Nie mogą tak też dziwić batmanowskie ostinata, jak i naleciałości z Inception ze słynnym odgłosem
BRRRRRRRAAAAAWWWWRWRRRMRMRMMRMRMMMMM!!! na czele. W sumie to Jablonsky częściej korzysta w swojej filmografii z zagrań i pomysłów Zimmera, niż sam Niemiec to czyni we własnych pracach. Amerykanin zresztą już zdążył nas przyzwyczaić, że nie ma co u niego liczyć na zbytnią oryginalność i Gra Endera jest potwierdzeniem tej reguły. Cały soundtrack to jakże typowa dla niego mieszanka orkiestry i elektroniki z dodatkiem chóru, przy czym trzeba przyznać, że brzmi to zdecydowanie przystępniej od „sieczki” jaką jest Battleship. A i główny temat w otwierającym płytę Ender’s War, mimo że utrzymany w typowym mało oryginalnym anthemowym stylu, prezentuje się nad wyraz okazale. W pełnej krasie usłyszymy go ponownie w przedostatnim na albumie, a zamykającym film Ender’s Promise. Tym samym otrzymujemy ładną klamrę dla tej historii. Temat ten dobrze symbolizuje podniosłość i wagę wydarzeń jakie mają miejsce na ekranie. Błędnym byłoby jednak odczytywanie go jako „zaproszenia” ku wielkiej przygodzie, gdyż tak jak cały film nie jest zwykłą przygodówką w przyszłości, tak i muzyka stara się podążać w innym niż wyłącznie przygodowym kierunku. Zresztą już w tym podniosłym temacie, daje o sobie znać melancholijna wiolonczela. To właśnie ona wspomagana czasami skrzypcami ma oddać ten ludzki element powieści Scotta Carda. Oczywiście nie jest to jakoś wielce oryginalne zagranie, ale ładnie oddaje dramatyzm sytuacji w jakiej znaleźli się nasi młodociani bohaterowie.

Najlepiej na płycie jak i w filmie wypadają ilustracje ćwiczeń w stanie nieważkości. I tak w eleganckim The Battle Room bardzo ładnie dają o sobie znać skrzypce, tworząc na ekranie jak i na krążku atmosferę bliższą salom balowym. Szkoda tylko, że ten jakże urzekający kawałek posiada melodię niezwykle podobną do głównego motywu Gry o Tron. Inne utwory związane z treningiem też nie są złe, jak chociażby Dragon Army, Dragons Win czy Salamander Battle, gdzie o sobie daje znać lubiany przez Jablonsky’ego chór. Ten zresztą jeszcze większe robi wrażenie w kończącym album i wręcz identycznie zaaranżowanym, Commander. Ale i tak w porównaniu chociażby z takim Transformers 2 amerykański kompozytor dość oszczędnie korzysta z potęgi chóru, co jest z punktu widzenia filmu i samej historii jak najbardziej zrozumiałe. Ogólnie score ten w dużej mierze skoncentrowany jest na budowaniu odpowiedniej, powściągliwej atmosfery, przerywanej czasami bardziej podniosłymi momentami, co z kolei wiąże się z tym, że niektóre momenty na płycie mają prawo wydać się nieciekawe, anonimowe, a wręcz chłodne. Głównie mam na myśli ambientowe i elektronicznie-eksperymentalne obie części Mind Game, które na płycie mogą razić. Za to w filmie ilustrują poprawnie jedne z bardziej udanych momentów obrazu Hooda. Tym samym co do funkcjonalności tej muzyki nie mam większych zastrzeżeń. Może i jest to wszystko mało oryginalne, skomponowane na jedną nutę, ale z drugiej strony bardziej ekspresyjna, zróżnicowana ścieżka dźwiękowa mogłaby się gryźć z wydarzeniami jakich jesteśmy świadkami. Praca Jablonsky’ego dobrze wtapia się w sterylne i chłodne wnętrza stacji kosmicznych i central dowodzenia. Czy oddaje ona w pełni odczucia, emocje, zmagania i problemy głównego bohatera? Orson Scott Card uważał, że najważniejsze wydarzenia dzieją się w samym umyśle Endera. Amerykański kompozytor co prawda nie wdrąża się wielce głęboko w myśli tytułowej postaci, ale mam wątpliwości czy bardziej ekspresyjne umuzycznienie jego uczuć zdałoby egzamin w filmie?

Ten swoisty chłód, w połączeniu z melancholijną wiolonczelą i naprawdę przekonywującym aktorstwem Asa Butterfielda zdają swój egzamin, może nie najwyższą notę, ale podczas seansu muzyka ta jak najbardziej pasowała mi do tego, co widzę. A czasami nawet lekko zaskakiwała, jak chociażby w Ender Quits (tak gdzieś od 2 minuty), gdzie daje o sobie znać ładna delikatna melodia bardzo dobrze ilustrująca spotkanie Endera z ukochaną siostrą. Oczywiście jest to bardzo prosta melodia na pianinie, których w filmówce było wiele, ale znowu w filmie to się naprawdę sprawdza. Tak samo jak i elektroniczno-eksperymentatorsko-ambientowe dźwięki połączone z zawodzącym wokalem, które przypisać można rasie kosmicznych wrogów Ziemi. Znowu jest mało oryginalnie i od razu można mieć skojarzenia ze szkołą Hansa Zimmera, szczególnie utworem Tia Dalma z drugiej części Pirates of the Caribbean, ale ZNOWU NO.2 nie można mieć zastrzeżeń jeżeli spojrzymy na oddziaływanie tego typu zagrań w filmie.

Jeżeli chodzi o budowanie napięcia, muzykę akcji, to prym wiodą wspomniane rajdy ostinatowe. Takie np. 6 minuowe Final Test to jedno wielkie ostinato przerywane co jakiś czas znanym z Inception „dęciakowym” rykiem, w tym wypadku akurat mocno przetworzonym przez elektronikę. Oryginalność i pomysłowość zerowa, ale z drugiej strony jest to jeden z dynamiczniejszych momentów na płycie, jak w i filmie. A i anthem jaki pojawia się koło 4 minuty jest naprawdę niczego sobie. Naturalnie jest on tak samo prosty jak reszta score’u, ale ma w swej banalności prawo się podobać. Cóż Jablonsky znowu kopiuje Zimmera, ale też nie jest powiedziane, czy w przypadku Hornera też nie otrzymalibyśmy pewnej powtórki z rozrywki z czteronutowecem w roli głównej? I tak zamiast BRRRRRRRAAAAAWWWWRWRRRMRMRMMRMRMMMMM!!! byłoby TARARARAAAAAAM!!!

Przy czym jak wiadomo, mimo wspomnianej funkcjonalności, nie wszystkim ta jednolitość i prostota musi przypaść do gustu, a na pewno wielu może ten soundtrack nudzić, a nawet irytować swoją wtórnością, prostotą i zerową oryginalnością. Takie utwory jak Bonzo czy Mazer Rackham, które odnoszą się rzekomo pewnych postaci, wcale swoim brzmieniem nie różnią się od reszty muzycznego materiału i trudno je nazwać w ogóle tematami. Zresztą nic by się nie stało, gdyby zabrakło ich na płycie, która i tak jest zdecydowanie za długa.

Naprawdę bardzo łatwo się uprzedzić do tej ścieżki dźwiękowej. Z jednej strony to nie James Horner, z drugiej strony to też nie Transformers gdzie ciągle coś się dzieje (nie zawsze w dobrym kierunku), z jeszcze innej strony mamy tu brak oryginalności i przesyt stylem ze studia w Santa Monica. I tak można długo wymieniać i gdybać. Oczywiście nie jest to też poziom Steamboya, ale też nie Battleship i wreszcie ta muzyka Steve’a Jablonsky’ego brzmi jak muzyka filmowa. Potencjał orkiestry i chóru może nie został w pełni wykorzystany, ale nie jest to zły soundtrack, który posiada nawet pewną bazę tematyczną i sprawdza się w obrazie. Dlatego też zamiast widzieć od razu w tej kompozycji i jej twórcy wroga, którego należy ostrą krytyką i srogimi ocenami zniszczyć, może lepiej przynajmniej starać się ją zrozumieć i poznać?

Najnowsze recenzje

Komentarze