Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hanan Townshend

To the Wonder

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 30-08-2013 r.

Terrence Malick – reżyser, którego twórczość albo się kocha albo nienawidzi. Innej opcji raczej nie ma. Tworzy kino bardzo osobiste, artystyczne, w momentach piękne, ma jednak także wielu krytyków, którzy już przy ostatnim jego kontrowersyjnym dziele, czyli Drzewie życia wytykali mu pseudo-artystyczny bełkot, pretensjonalność oraz napuszone, wewnętrzne monologi, gdy starał się mówić o rzeczach do opowiedzenia filmowym językiem chyba najtrudniejszych (Bóg, strata bliskiej osoby, dusza, miłość, łaska itd.). I chociaż ja do tej pory byłem w tej pierwszej grupie, zafascynowany poetyckością oraz pięknem Niebiańskich dni czy też Cienkiej czerwonej linii, tak już przy wspomnianym Drzewie życie miałem pewne obiekcje, choć twórcy nie sposób nie oddać ambicji oraz kunsztu. Sromotnym rozczarowaniem okazuje się niestety jego najnowszy obraz pt. To the Wonder, w którym reżyser próbuje wiwisekcji małżeństwa/związku. Kino bardzo pretensjonalne, ze szczątkowym dialogiem, irytującymi monologami przemyśleń głównych bohaterów, najbardziej biernym bohaterem w historii kina (Ben Affleck – wiadomo…) i Olgą Kurylenko, która zdaje się w filmie być na jakiejś lekcji baletu albo pantominy (obowiązkowo kręcona na łące). Jako, że werbalnie film jest bardzo ascetyczny, w głowie po seansie pozostaje jedynie ciekawa, choć marginalna, postać księdza granego przez Javiera Bardema, fantastyczne zdjęcia Emmanuela Lubezkiego i oprawa muzyczna, która zawsze u Malicka tworzy specyficzną atmosferę. A odpowiada za nią częściowo Hanan Townshend, nowozelandzki kompozytor tworzący w Austin (miejsce zamieszkania reżysera), pracujący z nim wcześniej przy Drzewie życia.

Trudno jest kompozytorowi oryginalnej muzyki filmowej „przeżyć” u Malicka. Udało się to w zasadzie tylko Hansowi Zimmerowi. Dotkliwiej z osobistymi upodobaniami muzycznymi reżysera przegrali James Horner, Ennio Morricone i Alexandre Desplat. Kompozytor u teksańskiego twórcy zasadniczo odpowiada za psychologiczne i emocjonalne wpasowanie się w strukturę jego opowieści. Dlatego też Townshend nie miał tu za wiele pola do manewru. Jego muzyka w filmie stanowi tło, atmosferyczny wypełniacz, który ceruje luki pomiędzy fragmentami zazwyczaj repertuaru klasycznego, który Malick – to trzeba mu przyznać – dobiera zawsze z niezwykłą intuicją. Nieco lepiej życie potraktowało Townshenda na wydaniu płytowym, gdzie tylko dwa krótkie fragmenty Bacha oraz Wagnera przerywają około 50 minut muzyki oryginalnej. W miarę dobrze słucha się fragmentów opartych na podłożu skromnej orkiestry. Mam tu na myśli przede wszystkim pastoralne w wymowie, nieco przypominające Cienką czerwoną linię, utwory poświęcone Marinie (Kurylenko), utrzymane w spokojnej zadumie i oparte na dość ładnym temacie. Wyróżnia się szczególnie finałowa, 7-minutowa uwertura, mająca rzekłbym specyficznie słowiański, idyllyczny charakter. Tutaj muzyka Townshenda jest najbardziej klasyczna i ekspresyjna, pokazująca, iż twórca ten ma spory talent i warsztat klasyczny. Powracający jest także motyw 'rozkwitającej’ orkiestry (min. Awarness), bazujący na technikach przynależnych współczesnej muzyce klasycznej (z dominującą rolą instrumentów drewnianych). Jeden z nielicznych, optymistycznych momentów partytury następuje w The Bison, gdy na ekranie widzimy imponujące stado tych amerykańskich żubrów (ale w jakim celu jest ono w filmie, oprócz kontestacji przyrody to nie wiem…). Niezły klimat, z pewną dawką muzycznego napięcia, kompozytor tworzy w Deception. Powyższe stanowi tą bardziej słuchalną część To the Wonder.

Niestety reszta muzyki to wykreowany przez Townshenda monotonny, depresyjny underscore, który ma wywołać w filmie uczucie smutku, wyobcowania, samotności czy też braku miłości. Muzyka jak najbardziej zasadna do treści filmu (rozpad małżeństwa, zagubienie w nowej ojczyźnie), lecz gdy pozbawiona introwertycznych kadrów Malicka, jest mimo niewątpliwego klimatu dość trudna do przebrnięcia. Młody twórca stawia tu w większości na syntezatorowe tło, z rzadka wspomagane ascetycznym, powolnym motywem lub snującymi się, oddalonymi akordami. Takie utwory jak 9-minutowy Peril, będący plamą ponurego dźwięku, to spore wyzwania przed każdym słuchaczem, nawet tym gustującym w nieco cięższych brzmieniach… Ów underscore wypełnia większość ścieżki dźwiękowej, wyraźnie pokazując, iż nie jest to pozycja, która daje wiele, nawet artystycznej, satysfakcji z obcowania z muzyką.

Nie sposób nie zatrzymać się na chwilę przy selekcji muzyki klasycznej, której dokonał do swojego filmu Malick, dość skutecznie spychając na drugi albo i na trzeci plan pracę Townshenda. A robi ona wrażenie: Rachmaninow, Dworzak, Berlioz, Haydn, Czajkowski, Szostakowicz. Najbardziej moją uwagę przykuło natomiast użycie, podobnież jak w The New World, Wagnera, a także III Symfonii Henryka Mikołaja Góreckiego. I chociaż czasami ich wybitnie klasyczny charakter nie do końca trafiał w ramy współczesnej opowieści o trudach małżeństwa oraz związku, zostały wykorzystane w obrazie z wielkim wyczuciem i są znakomitym dopełnieniem zdjęć Lubezkiego. Nie mogło zabraknąć na ścieżce dźwiękowej także stałego fetyszu-sygnału Malicka, czyli wielce klimatycznego cosmic beamu Francisco Lupici.

Hanan Townshend stworzył do nowego filmu autora Drzewa życia adekwatną i nie pozbawioną ambicji ścieżkę dźwiękową, ukazując spory talent oraz technikę użytkową. Nie jestem pewien jak dalej będzie przebiegała jego kariera, ale podejrzewam, że nie będzie (raczej na szczęście) kierowała się w stronę hollywoodzkich produkcji a twórca ten nadal będzie prawdopodobnie kompozytorem wyboru Malicka (aż trzy nowe filmy w post-produkcji). Praca Nowozelandczyka nie daje wiele satysfakcji i nie jest na pewno dla osób, które szukają szybkich, powierzchownych wrażeń w muzyce. Stąd też trudno mu będzie jak na razie zdobyć większe uznanie pośród miłośników gatunku, choć wydaje mi się, że warto śledzić rozwój jego dokonań. Jego wejście na scenę soundtrackową przypomina mi nieco stylistycznie podobną i zagłębioną w klasyce Jaśniejszą od gwiazd Marka Bradshawa, choć tamta ujmowała emocjami i finezją, których tutaj nieco brak. To the Wonder w kwestii muzyki oryginalnej jest przyćmione w filmie przez wybitną klasykę, na płycie nużące i czasami trudne do przebrnięcia (choć z przebłyskami muzycznej klasy), dlatego też bez znajomości filmu nie ma chyba większego sensu się z tą pozycją zapoznawać. Oceny będą nieco surowe, ale wierzę, że Townshend jeszcze mile zaskoczy.

Najnowsze recenzje

Komentarze