Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami

Wolverine, the

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 30-07-2013 r.

Do trzech razy sztuka…


Z takim właśnie nastawieniem zabierałem się za przesłuchiwanie ścieżki dźwiękowej do najnowszej odsłony przygód komiksowego bohatera ze stajni Marvela, Wolverine’a. Skąd ten dystans? Po dwóch innych tegorocznych pracach Marco Beltramiego (Szklana pułapka 5 i World War Z), moje zaufanie do tego kompozytora wystawione zostało na solidną próbę. Z drugiej strony, bardziej aniżeli zaufanie, ciężkiej próbie poddane zostały uszy, które katowano przerażającą ilością muzycznej akcji – tak stroniącej od wszelkich lejtmotywicznych układów strukturalnych. Quo vadis Marco Beltrami?




Podobne pytanie zadać można decydentom studia 20-th Century Fox, którzy z chirurgiczną precyzją odcinają kolejne kupony z komiksowej serii X-Men. Gdy weźmiemy pod uwagę tylko i wyłącznie względy ekonomiczne, to przekonamy się, że ekranizacje komiksów Marvela są przysłowiową żyłą złota dla mierzącego się z kryzysem studia. Każdy kolejny film, mimo krytyki, przynosi producentom krocie. Na drugim biegunie jest jednak wizerunek serii i opinia tych, dla których tworzy się te widowiska. I o ile filmy traktujące o grupie mutantów działających pod komendą Charlesa Xaviera spotykają się z entuzjazmem fanów, to już solowe wynurzenia poszczególnych bohaterów rodzą pytania o sens takowych przedsięwzięć. A przygody tytułowego mutanta umiejscowione w kraju kwitnącej wiśni, choć nie stronią od spektakularnych scen akcji, nie wnoszą właściwie nic do i tak bogatego życiorysu Logana. Festiwal fabularnego absurdu maskowany jest wspaniałymi zdjęciami i równie miłymi dla oka efektami specjalnymi. Kreacja Jackmana również nie pozostawia wielu wątpliwości. Czego więc zabrakło? Chyba właśnie dojrzałej i nadążającej za warstwą wizualną, ścieżki dźwiękowej…



A o takową trudno nie było, wszak muzyczna seria X-Men to przysłowiowy groch z kapustą. Oto bowiem na sześć powstałych do tej pory filmów o mutantach Marvela, mamy sześć różnych kompozytorów i sześć różnych partytur, które korelują ze sobą tylko w sposób umowny. Tematyka? Tutaj też zauważyć można dużą dowolność. Niemniej jednak prawie każda z tych kompozycji (nie wliczając nieudanego popisu Gregsona-Williamsa) potrafiła przykuć uwagę zarówno widza śledzącego losy bohaterów, jak i melomana ceniącego sobie siermiężną akcję. Mogło się wydawać, że twórca pokroju Beltramiego wpisze się w ten nurt. A jednak…



The Wolverine to partytura zmarnowanej szansy, bo choć stosunkowo dobrze racjonalizuje to, co dzieje się na ekranie, to jednak daleko jej do miana solidnego akcyjniaka zdolnego konkurować z oprawami do pozostałych filmów serii. Co więcej, muzykę Beltramiego zawstydza nawet tak ostro krytykowana przeze mnie oprawa do pierwszego filmu o Loganie. Czemu zawdzięczamy taki stan rzeczy? Na pewno nie błędom w interpretacji obrazu. Kto, jak kto, ale Beltrami wydaje się bardzo skrupulatny w tym co robi. Analizując nastroje i miejsca akcji, w sposób prawie dosłowny przelewa te impresje na karty swojej partytury, czego dowodem jest chociażby bogate instrumentarium nie stroniące od wielu akcentów etnicznych. Ma to swoje oczywiste zalety, ale i wady. Jakie? Z jednej strony oparcie rytmiki na wschodnich bębnach uwypukla miejsce i kontekst dziejącej się akcji – współczesnej Japonii z wyraźnie zarysowanym tłem historycznym. Z drugiej natomiast prowadzi do wielu absurdów, chociażby takich, jak podkreślanie amerykańskiego pochodzenia Logana za pomocą… harmonijki ustnej. Są to jednak szczegóły, które nikną w cieniu kluczowego problemu jakim jest uboga paleta tematyczna. Jej bieda tyczy się nie tyle kwestii ilościowych, co jakościowych. Beltrami „wysmażył” bowiem dwie partie – jedną dwunutową, a drugą czteronutową, nawiązując przy tym do pamiętnej oprawy Hansa Zimmera i Jamesa Newtona Howarda do filmu Batman: Początek. Jednakże funkcjonalność owych tematów ogranicza się tylko do kilku wynurzeń – głównie u progu naszej przygody z filmem.



Pierwszy z motywów to smutna melodia skojarzona z tytułowym Wolverine’m. Rozrywany przez demony przeszłości, bohater, odsuwa się od społeczeństwa, by zapomnieć o tych, których zawiódł. Na ten moment muzyka Beltramiego sprawuje się bez zarzutów (nawet ta nieszczęsna harmonijka nawiązująca do stylistyki country wydaje się całkiem „na miejscu”). Przeniesienie akcji do Tokio, sprawia natomiast, że partytura zyskuje swoje drugie oblicze. Pojawiają się wspomniane wyżej instrumenty perkusyjne. To właśnie one zapewniają powiew świeżości w tym skostniałym i nużącym już powoli warsztacie amerykańskiego kompozytora. Utwory takie, jak Logan’s Run, czy Funeral Fight, choć nie grzeszą do końca oryginalnością, z pewnością stanowią miłą odskocznię od typowego dla Beltramiego, katowania dęciaków. Mimo tego niejednokrotnie jeszcze powrócimy do tej sprawdzonej metodyki ilustracji – głównie pod koniec ścieżki dźwiękowej, gdzie słyszymy oprawę do finalnej konfrontacji. Rozpatrując Wolverine’a od strony technicznej nie potrafię zrozumieć tylko jednego. Jaki sens miało dodatkowe angażowanie elektronicznych sampli do budowania struktur rytmicznych? Moim zdaniem wypadają one po prostu idiotycznie w skojarzeniu z tradycjonalizmem azjatyckich środków muzycznego wyrazu.



Żeby było jasne – do samej elektroniki nic nie mam, gdyż w połączeniu z przygnębiającym underscore radzi sobie ona stosunkowo dobrze. Smutna wymowa filmu Mangolda bardzo wyraźnie odbija się na partyturze, i co za tym idzie, również na mierzącym się z nią słuchaczu. I choć nie brakuje tam scen o większym ładunku emocjonalnym, to jednak kompozytor unika przedwczesnego wyprowadzania lirycznych tematów wyrywających ilustrację ze szpon molowych tonacji. Przykładem niech będzie przelotny romans pomiędzy Loganem, a Mariko, który „obsłużony” został tematem tytułowego bohatera. Więcej swobody pojawia się dopiero pod koniec partytury, gdy główny bohater rozprawiając się z groźnym przeciwnikiem odzyskuje wiarę w siebie. Zanim to jednak nastąpi, czeka nas przeprawa przez prawdziwe muzyczne inferno.



Ostatnie pół godziny filmu to nieustanna akcja, z interpretacją której „wybuchowa” muzyka Beltramiego nie ma większych problemów. Jak zwykle kompozytor nie stroni od ciężkich, przeciągłych fraz dętych z kontrapunktującymi smyczkami pracującymi na bardzo wysokich rejestrach. Podręcznikowe orkiestracje psuje natomiast „harmonijkowy” temat, który (o zgrozo!) urabiany jest kilkakrotnie do miana bohaterskiej fanfary. W ostatecznym rozrachunku otrzymujemy jednak dobrze skonstruowane rzemiosło spełniające swoje podstawowe założenia.



Szkoda tylko, że album soundtrackowy wydany nakładem Sony Classical nie dostarcza podobnych wrażeń. Niestety godzinna przygoda z partyturą Beltramiego kosztowała mnie wiele sił i skupienia. Bez tego poświęcenia prawdopodobnie zamknąłbym krążek z poczuciem straconego czasu i zupełnej obojętności wobec tej kompozycji. Niemniej jednak nie uniknąłem wrażenia, że coś uległo bezpowrotnemu straceniu… może raczej zatraceniu. Przez partyturę Beltramiego najbardziej ucierpiał wizerunek muzyczny serii. Świadczy o tym chociażby fakt, że każda z opraw do poprzednich filmów dawała choćby jeden argument do powrotów (nawet X-Men Geneza posiadała wpadające w ucho Logan Throught Time), podczas gdy Wolverine nie daje nam właściwie żadnego punktu zaczepienia. Jest to po prostu kolejne, poprawne do bólu rzemiosło w dorobku amerykańskiego kompozytora.



Inne recenzje z serii:

  • X-Men
  • X-Men 2
  • X-Men: The Last Stand
  • X-Men: First Class
  • X-Men Origins: Wolverine
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze