Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Debney

Cutthroat Island – complete score (Wyspa Piratów)

(2005)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Kiedy słyszę słowa: ”Wyspa Piratów” przed moimi oczyma maluje się dzieciństwo, czasy, gdy szukając ciągle nowych wrażeń rozrabiałem na podwórku, uciekałem z lekcji w podstawówce i oglądałem hurtowo, ekscytujące jakby się zdawało wówczas, amerykańskie filmy akcji. Niczym w obrazek wpatrzony byłem w filmowe wyczyny co niektórych aktorów-twardzieli. Ze szczególnym nabożeństwem podchodziłem jednak do sławnej niegdyś aktorki, Geeny Davis, bohaterki wielu filmów sensacyjnych i przygodowych, która zagrała również główną rolę w Wyspie Piratów. Ach! Cóż to były za czasy… Z biegiem lat , gdy powoli dorastałem, mój pogląd na kino “nieco” się zmienił. Niegdysiejsi idole odeszli w niepamięć, filmy przy których spędzało się całe wieczory (a nawet czas poświecony na zajęcia lekcyjne 🙂 ) zaczęły razić swoją tandetą. Taki los nieubłaganie musiał dotknąć również Wyspę Piratów. Niezbyt wysokich lotów fabuła z kiepskimi dialogami, drętwe aktorstwo, słabe jak na tamte czasy sceny pojedynków i efekty wizualne… prawda po latach zaczęła dochodzić do głosu. Jest jednak coś, co z tego obrazu utkwiło we mnie na stałe i pomimo upływu czasu, ciągle żywo trzymam to w pamięci. Tym czymś jest muzyka…

Zaczynając swoją przygodę z muzyką filmową niejednokrotnie starałem się docierać do kompozycji, które w taki czy inny sposób wyryły się w mojej pamięci. Pozytywne doświadczenia z przeszłości postanowiłem więc skolidować z najnowszymi poglądami. Jako kompletny laik gatunkowy, nie znającym jeszcze nikogo poza Williamsem, Zimmerem i Hornerem mocno zdziwiłem się gdy na frontowej części okładki poszukiwanej od dawna przeze mnie płyty z muzyką do Cutthroat Island, doczytałem się “Music composed and conducted by John Debney”. Szybko jednak zabrałem się za odsłuchanie owego materiału. Jaki efekt? Zdawać by się mogło, że partytura Debney’a jest niczym wino: im starsza tym lepsza :). O ile oglądając film będąc młodzikiem stanowiła dla mnie przyjemne tło do dziejących się na ekranie sytuacji, to z biegiem czasu te role się odwróciły. Dzisiaj to już raczej film jest tylko miłym dodatkiem do jego ścieżki dźwiękowej, ścieżki, która przez historię określona została jedną z najlepszych przygodowych kompozycji filmowych lat dziewięćdziesiątych.

Można sobie tylko wyobrazić ile radości sprawił soundtrack, wydany wkrótce po premierze przez wytwórnię Silva Screen, a rozchwytywany na długi czas po tym jak o filmie już dawno zapomniano. Prawdziwym entuzjastom tej muzycznej przygody, pocięte i przemieszane utwory umieszczone na jednym krążku nie wystarczyły. Z czasem w sieci pojawiły się różne bootlegi, najczęściej będące “oczyszczonym” nieznacznie z efektów dźwiękowych “ripem” z DVD. Marne było to pocieszenie ale zawsze jakieś. Na przeciw hordom “głodnych” melomanów wyszła mała, belgijska wytwórnia Prometheus wypuszczając w 10 lat po premierze filmu, a na początku roku 2005 dwupłytowe “complete score”. Oprócz tego, że zawarta w nim była całość oprawy muzycznej z filmu, to jeszcze w ramach bonusu dorzucono kilka utworów, które nie znalazły się w ostatecznej wersji obrazu, kilka alternatywnych tracków no i… Carriage Chase w wersji demo! Tym radosnym tonem zakończę moją introdukcję. Skupmy się teraz na samej kompozycji.

Mamy zatem pewnego rodzaju kontrapunkt: dobrą muzykę i kiepski film. Nie jest to pierwszy i ostatni taki przypadek w historii kina. Kto żywo interesował się karierą Jerrego Goldsmitha zapewne zdążył już do tego przywyknąć. Wypadało by jednak wyjaśnić podstawowe prawidła targające kompozycją Debney’a, które skądinąd wpływają na jej wyjątkowość. Zacznijmy od sfery tematycznej. Nie jest ona może najmocniejszym ogniwem owych zalet, ale doskonale wprowadzi nas w dalszą rozprawę o dziele Johna.

W partyturze funkcjonują 3 podstawowe tematy, na których się ona opiera. Niewątpliwie najważniejszym jest motyw Morgan – dynamiczny i heroiczny utwór opatrzony nierzadko podniosłym i patetycznym chórem. Sprawdza się jako wzorzec szalonej i pięknej na swój sposób muzyki akcji (Main Title & Morgan’s Ride, The Battle…, It’s Only Gold & End Credits), również jako… dramatyczna przygrywka eksponowana w paru kluczowych dla głównej bohaterki momentach (The Funeral). Kolejnym arcyważnym, jest temat “pojedynku” (z góry przepraszam za te kulawe nazewnictwo). Gdy na ekranie widzimy strzały, wybuchy, świszczące miecze i gęsto ścielący się trup pod nogami Morgan i jej kompanów, tam doświadczymy tych podniosłych, pełno orkiestrowych i porywających melodii (Carriage Chase, Morgan Takes The Ship, The Battle…). Swoistego rodzaju odmianą jest temat miłosny Morgan i Shawa – delikatny, łagodny miejscami silny emocjonalnie, stanowi idealny przerywnik od stale atakującego nas zewsząd dźwięku (First Kiss & Love Scene & Dawg, Morgan And Shaw Jump Of The Cliff). Istnieje również kilka pobocznych tematów, które w mniejszym, lub większym stopniu ubarwiają ogół swoją obecnością (np.: temat Shawa, sztormu, Dawga itp.).

O ile sama tematyka w partyturach przygodowych odgrywa mniej priorytetową rolę, to tego samego nie można powiedzieć o muzyce akcji. Jest ona w głównej mierze wyznacznikiem jakości takiej kompozycji. W Wyspie Piratów pod tym względem nie będziemy mieli powodów do narzekań. Błyszczy ona pięknym porywającym i co najważniejsze melodyjnym action score. Od strony technicznej jest majstersztykiem w swoim rodzaju. Na podziw zasługują wybitne orkiestracje i frazy chóralne, które niejako poznoszą napięcie i zrywają słuchacza nie pozwalając uwolnić mu się spod silnych więzów magnetyzującego dźwięku. Należy pogratulować Debneyowi, że w dobie modnych elektronicznych wstawek, wręcz nawet budowania akcji na elektronice, postanowił on skłonić się ku tradycyjnym metodom ilustracji, zrzucając cały ciężar utrzymania zawrotnego tempa akcji na klasycznej orkiestrze. Co z resztą wyszło mu znakomicie.

Pisząc o muzyce akcji warto byłoby zwrócić uwagę na pojedyncze utwory. Jeden z nich Carriage Chase, to genialna siedmiominutowa wycieczka po porywających tematach, pięknie ze sobą zestawionych i doskonale zorkiestrowanych. Mimo braku chóru, każda nutka wydobywająca się z instrumentów dętych i szarpanych potrafi przyprawić nas o gęsią skórkę i poderwać nas swoim monumentalnym rozmachem. Podobne wrażenie odnieść można słuchając The Battle…. Ten przeszło siedemnastominutowy kolos, genialnie łączy w sobie agresywną, zarazem dramatyczną na wskroś muzykę akcji. W ruch idzie całe instrumentarium, łącznie z potężnym mieszanym chórem dającym spektakularny pokaz swoich możliwości we fragmentach: Dawg’s Demise i The Triumph. Dodatkowo niczym w suicie skumulowane są tu prawie wszystkie tematy i temaciki akcji. Jeżeli miałbym wybrać utwór-wizytówkę tej partytury, bez najmniejszych wątpliwości wskazałbym na ten track.

Poza akcją doświadczymy całkiem sporo różnego rodzaju underscore i rozwiązań tematycznych. Od lekkich i przyjemnych przygrywek, po ciężkie mroczne frazy. Faktem jest, że przyzwoicie komponują ze sobą, dobrze się nawzajem uzupełniają nie pozwalając, by słuchacz poddany był na zbyt długie działanie jednostajnej, prowadzącej do monotonności muzyki. Zawsze coś się dzieje, coś nowego dochodzi, a wykorzystane już pomysły odsuwają się w cień, by po pewnym czasie znów powrócić w nieco zmienionej formie.

Nie spotkałem się jeszcze z partyturą na wskroś genialną, nie posiadającą żadnych, nawet najmniejszych wad. Ta, którą opisuję w tej recenzji nie stanowi żadnego wyjątku. Podstawowym, w zasadzie jedynym jej mankamentem jest oryginalność, a raczej jej notoryczny brak. Słuchając Wyspy Piratów odniosłem wrażenie, że kompozytor tak jakby zrezygnował ze swojego warsztatu muzycznego i “podpiął” się pod styl Johnnego Williamsa. Podobieństwo na tym polu jest tak zauważalne, że miejscami trudno rozróżnić, czy to oby jeszcze jest Debney, czy też nowe wcielenie Williamsa. Kolejną podporą, już nie tylko stylową, ale miejscami i konceptową stali się twórcy okresu “Golden Age” (bardzo płodnego w podobne, przygodowe partytury), wśród których wyróżnimy: Rozsę, Newmana, Steinera, Korngolda. Z resztą Debney nie omieszkał podziękować tym panom, dedykując im swój score. Jakby się uparł znalazłby jeszcze kilka innych “punktów odniesienia” do twórczości klasyków, czy nawet współczesnych kompozytorów (np. skopiowane frazy z Back To The Future Silvestriego) ale po cóż? Pójdę za wskazówkami kolegów, propagujących, że oryginalność nie jest aż tak ważna, szczególnie gdy chodzi o muzykę do filmów przygodowych. Z resztą poza mną i Pawłem Stroińskim nikogo nie obchodzi kto, skąd i jak skopiował 😛

Cóż zatem można rzec na koniec? Cutthroat Island to doskonała, dwu i pół godzinna zabawa, w trakcie której nie ma miejsca na jakąkolwiek nudę, czy skrajne niezadowolenie. Nie jest to na pewno dzieło sztuki porażające swoją ambicją. Tak na prawdę być nim nie musi. Wszak to ozdoba kina typowo rozrywkowego, a ze swojego zadania wywiązuje się znakomicie, śmiem twierdzić że znacznie lepiej niż sam film. Prawdziwym asem kompozycji jest jej strona techniczna. Niesamowite orkiestracje Brada Dechera i pieczałowicie dopracowana linia melodyczna całości przez Debneya tworzą efektowną muzykę akcji, zrobioną z takim rozmachem, że praktycznie w jednej chwili jesteśmy w stanie przeniknąć do tego niezwykłego, muzycznego świata przygody. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak polecić zmierzenie się z tą partyturą tym którzy jej jeszcze nie poznali. Bez zbędnych polemik proponowałbym sięgnięcie od razu po kompletne wydanie Prometheusa, nie będzie to bowiem ryzykownym eksperymentem, a raczej bardzo dobrą inwestycją, na której nie sposób się zawieść.

Najnowsze recenzje

Komentarze