Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alexandre Desplat

Rise of the Guardians (Strażnicy marzeń)

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 19-12-2012 r.

Pierwsza od trzech lat wycieczka Alexandre Desplata w rejony animacji stanowi ukoronowanie kolejnego udanego i zróżnicowanego roku w karierze Francuza, będąc jednocześnie pozycją na swój sposób wyjątkową, skąpaną w inscenizacyjnym rozmachu, jakiego od kompozytora znad Sekwany Hollywood nie uświadczył od czasów Ciekawego przypadku Benjamina Buttona. O ile bowiem od 2008 roku Desplat wydawał na świat kolejne ścieżki dźwiękowe z zadziwiającą regularnością, coraz częściej dostrzec w nich można było metodologię na swój sposób szablonową, uproszczoną do potrzeb taśmowej – acz niejednokrotnie znakomitej – ilustratorskiej produkcji. W ocenie niżej podpisanego Benjamin Button był ostatnim takim olśniewającym popisem przepychu muzycznej wyobraźni Francuza, który co rusz zaskakiwał błyskotliwą frazą czy niebanalnym aranżem. To już jednak nieaktualne, Desplat oparł się mieleniu przez tryby Fabryki Snów i znowu popuścił wodze fantazji.


Strażnicy marzeń są dla obecnego sezonu muzyki filmowej tym, czym Jak wytresować smoka było dla sezonu 2010, zaś Przygody Tintina – choć na mniejszą skalę – dla sezonu 2011. To, czym ścieżka Desplata na tle powyższych tytułów się wyróżnia, jest warstwa liryczna, prowadzona przez dwa śliczne tematy, należące do ścisłej czołówki dokonań Francuza na tym polu: temat przewodni, wyjęty jak gdyby z broadwayowskiego spektaklu czy starych animacji Disney’a (z dwiema fantastycznymi aranżacjami w Jamie Believes oraz Dreamsand Miracles) oraz wzruszający, introspektywny temat Jacka Frosta, który bardzo pięknie otwiera filmową opowieść (Alone in the World), kreując atmosferę nostalgicznej, ciepłej i nastrojowej magii, jakiej nie było ostatnio ani u Williamsa, ani u Powella. Po pobieżnych odsłuchu ta liryczna warstwa może trochę umykać pośród orkiestrowego przepychu Strażników…, niemniej to ona właśnie stanowi serce ścieżki, co staje się klarowne po seansie filmu. We współczesnej amerykańskiej animacji przygodowej tego rodzaju walory dramatyczne – typowe dla gatunku jeszcze w latach 90-tych – są rzadkością i z satysfakcją należy tę warstwę w Strażnikach… odnotować. Kontynuując wątek porównań z innymi pracami, w kontekście ścieżki Desplata przywołałbym późnego Goldsmitha i jego Mulan, kompozycję o zbliżonym wigorze przygodowym oraz lirycznym wyrafinowaniu.

Choć konserwatywni, Strażnicy marzeń cechują się pewnego rodzaju świeżością, która podobnie jak w przypadku Jak wytresować smoka wiąże się z przemieszaniem tradycjonalistycznego myślenia o filmowej lejtmotywicznej narracji z silnym, oryginalnym głosem samego kompozytora – Powell ubogacił klasyczną formułę ilustracji o swoje modernistyczne zacięcie, Desplat zaś o swoją unikalną, europejską wrażliwość. Pośród ukłonów w stronę Johna Williamsa (Wind Take Me Home!), Danny’ego Elfmana (Snowballs), tuzów Złotej Ery Hollywoodu (Fanfare For the Elves), czy gigantów kontynentalnej muzyki poważnej (Ravel, Strawiński), jest to wciąż ten sam Desplat, który 5 lat temu uraczył wielkoformatowe fantasy Złotym kompasem; różnica tkwi jedynie w tym, że o ile rozpoczynając swoją amerykańską przygodę Francuz był przede wszystkim kompozytorem koloru, wyrażającym się poprzez barwy orkiestry, to teraz stał się w równym stopniu kompozytorem melodii. I stąd obok urokliwego desplatowskiego Dreamsand jest na płycie miejsce na tematyczne forte pokroju Easter czy Oath of the Guardians.

Kolejną kwestią wartą odnotowania jest fakt, że intensywność pracy twórczej w ostatnich latach zmusiła Francuza do konstruowania kompozycji w oparciu o jeden/dwa wyraziste pomysły, do których następnie dopisywana była tylko reszta potrzebnego materiału (The King’s Speech, The Ides of March, A Better Life, Extremely Loud & Incredibly Close). Rise of the Guardians przełamuje tę tendencję, trudno dopatrzeć się na blisko 70-minutowym albumie typowej dla przywołanych wyżej ścieżek sinusoidy artystycznego wysiłku oraz inspiracji – i to pomimo tego, że nie wszystkie koncepty Francuza w pełni przekonują (np. banalny i mało odkrywczy motyw dla głównego antagonisty). Ścieżka jest zatem dobrze zbalansowana, a specyfika stylu Desplata, w przypadku którego zidentyfikowanie wszystkich rozwiązań tematycznych wymaga trochę czasu, zachęca do zagłębienia się w kompozycję przy kolejnych odsłuchach. Niejednokrotnie bowiem okaże się, że poszczególne tematy powracają w zaskakujących, kamuflujących je aranżach, czego najlepszym przykładem jest heroiczna fanfara z Calling of the Guardians – temat ten, funkcjonalny choć zasadniczo schematyczny, podlega w toku ścieżki zdumiewającym transformacjom, począwszy od podszytego rosyjskim folklorem, opętańczego Sleigh Ride, poprzez dramatyczny Jack & Sandman, po depresyjną, odartą z patetycznego heroizmu aranżację w Nightmares Attack. Podobnie dzieje się z tematem przewodnim, który towarzyszy słuchaczowi już od pierwszego utworu (piosenka Still Dream) i w ręku Desplata prezentuje się – pomimo lirycznej formuły – niezwykle plastycznie.

Pewne wątpliwości można mieć co do produkcji samego albumu. 70 minut intensywnej, przygodowej symfoniki potrafi być uciążliwe, jako że tylko kilka utworów na płycie ma charakter zbliżony do zamkniętych, quasi-koncertowych konstrukcji znanych z utworów Johna Williamsa czy Jamesa Hornera. U Desplata dzieje się bardzo dużo i trochę szkoda, że album tonie w paru miejscach w ilustracyjnym pędzie na łeb na szyję. Dla przykładu, stylistyczne szaleństwo Tooth Collection, które w filmie wypada wręcz genialnie, wprowadza na albumie zbędny chaos w momencie, kiedy właściwsze byłoby kameralne wyciszenie; można zrozumieć chęć pochwalenia się błyskotliwym utworem tego rodzaju (sięgającym od Elmera po Leonarda Bernsteina), niemniej dla dobra płynnego odsłuchu należało go chyba poświęcić i skrócić płytę o te kilka minut, wprowadzając kilka poprawek montażowych również w sekwencjach finałowych, zwłaszcza w niezbyt dobrze skonstruowanym, rwanym i nieskładnym Jack’s Center. Koniec końców jest to wciąż wartościowy, ciekawy materiał, który z pewnością nie wieje nudą czy rzemieślniczą sztampą. Trudno jednak wskazać, który utwór z płyty mógłby stać się koncertowym hiciorem z przeznaczeniem na album kompilacyjny.

Ścieżka Desplata doskonale za to wypada w filmie i obok Autora widmo jest zdecydowanie najbardziej efektowną, wręcz perfekcyjnie dopasowaną do obrazu ilustracją Francuza, cechującą się przede wszystkim tematyczną charyzmą, która bardzo pięknie prowadzi widza od pierwszej do ostatniej minuty kinowej opowieści (powrót tematów lirycznych w Dreamsand Miracles wyzwala prawdziwą magię kina animowanego). Strażnicy marzeń są też przykładem ścieżki rozrywkowej, która zapewnia zabawę a jednocześnie nie wyrzeka się pewnego minimum artystycznych ambicji, relaksuje ale nie obraża inteligencji słuchacza – jak widać, da się te elementy skutecznie zbalansować. Podsumowując, mogę Desplatowi życzyć jedynie, by w Hollywoodzie szybko trafił na równie inspirujący dla siebie materiał i równie komfortowe warunki pracy. Jak wspomniałem na początku, dobrych parę lat zajęło Desplatowi przyszykowanie kolejnej symfonicznej uczty. Niniejszym ogłaszam, że odliczanie zaczyna się na nowo.

Najnowsze recenzje

Komentarze