Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Austin Wintory

Journey

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 10-12-2012 r.

Chodź, nie bój się. Zabiorę Cię w niezwykłą podróż do magicznego świata gier, gdzie granica między rozrywką, a sztuką jest już tylko umowna. Do świata, gdzie muzyka robi za więcej niż tło, a jest jego nieodzowną częścią. Ruszajmy więc, w tę muzyczną podróż!

Etap I: Przygotowania do podróży

Przed każdą większą wyprawą należy odpowiednio się przygotować. Tak też, krótka lektura przewodnika dobrze nam zrobi. Journey czy jak kto woli Podróż, to gra przygodowo-platformowa stworzona przez thatgamecompany. Grupa ta tworząca gry niestety tylko na Play Station, znana jest ze swoich niezwykle ambitnych projektów, czasami naprawdę zahaczających o sztukę. I nie ma w tym stwierdzeniu żadnej prowokacji, gdyż wystarczy chociażby popatrzeć na ich grę pt. Flower, aby w pełni się o tym przekonać. W sumie Flower zawiesiło bardzo wysoko poprzeczkę jeżeli chodzi o tzw. „ambitnie piękne gry”. Tym bardziej niesamowite, że Journey tę poprzeczkę przeskoczyło i podniosło ją jeszcze wyżej. I choć te wszystkie zwroty odnośnie gry na konsolę mogą brzmieć dziwnie, to jednak Journey to bardziej swoistego rodzaju niesamowite przeżycie niż tylko zwykła rozrywka. Choć na pierwszy rzut oka gra może wydawać się banalna. Gracz wciela się tajemniczą zakapturzoną postać, która pojawia się na samym środku pustyni. Kim ja ta postać? Skąd się tam wzięła? Na te pytania gra nie udziela odpowiedzi. Jedyne czego się wkrótce dowiadujemy, że naszym celem jest tajemnicza góra, która widnieje na horyzoncie. W trakcie podróży natrafiamy na resztki zaginionej cywilizacji… Na tym w sumie poprzestanę z opisem. Gdyż jak wspomniałem, nawet najbardziej szczegółowy nie odda w pełni wrażeń jakie oferuje Journey. A też zamiast zdradzać szczegóły, najlepiej samemu niczym tytułowy Bohater o tysiącu twarzy Josepha Campbella, wybrać się w podróż.

Etap II: Wyprawa

Zanim na dobre wyruszymy, warto przybliżyć trochę postać kompozytora, który wbrew temu, co można byłoby sądzić, wcale nie jest nowicjuszem w tej branży. Od 2003 roku Austin Wintory skomponował około 300 score’ów zarówno do filmów (często niezależnych, krótkometrażowych) jak i do gier. Jest to jego druga współpraca z grupą thatgamecompany. Wcześniej skomponował dla nich muzykę do gry flOw. Journey to jednak zupełnie inne klimaty, a więc i muzyka jest zupełnie inna. Jest ona zdecydowanie bardziej poważniejsza, aż chciałoby się powiedzieć dojrzalsza.

Właściwie już pierwszy utwór Nascence wprowadza nas w ten niezwykły świat, dając też poznać motyw przewodni, który będzie nam stale towarzyszył. Słuchając tego pięknego, przepełnionego pewną dozą smutku i nostalgii utworu, od razu daje nam o sobie znać cudowne brzmienie wiolonczeli. Gra na niej prześliczna wiolonczelistka Tina Guo, która między innymi współpracowała z Hansem Zimmerem przy Sherlocku Holmesie. Podczas tej wyprawy Tina Guo wraz ze swoim instrumentem nie będzie nas odstępowała o krok i ciągle będziemy słyszeć przepiękny dźwięk jej wiolonczeli. W ogóle instrumenty smyczkowe wiodą prym w tej ścieżce dźwiękowej. Tym samym jeżeli miałbym określić jakoś soundtrack, to zamiast użyć zwrotu „orkiestrowy” użyłbym „smyczkowy”. Przy czym nie zależy zapomnieć o innych instrumentach jak chociażby harfie czy fletach, których brzmienie pomaga tworzyć niepowtarzalny klimat rodem z baśni z dalekiego orientu. Oprócz wspomnianego pięknego motywu przewodniego, na którym Amerykanin oparł cały score, warto zwrócić również uwagę na skoczniejsze utwory takie jak Treshol czy The Road of Trials. Nie tylko dodają one kolorytu całej ścieżce, ale są też okazją dla niezwykłych popisów smyczkowych.

Etap III: Daleko jeszcze?

Niestety, nawet podczas najwspanialszych podróży, w końcu zmęczenie da o sobie znać. Tak jak podczas wypraw, początkowe emocje opadają wraz z ilością przebytych kilometrów, tak też Journey może się niestety trochę dłużyć. Soundtrack ten, mimo wspomnianych przebłysków, jest trochę monotonny. Główny motyw, choć piękny, nie ulega większym zmianom w poszczególnych aranżacjach i też ze świecą szukać innych tematów. Do tego cały score ma bardzo jednostajny, wręcz senny charakter. Ta muzyka po prostu płynie i to bardzo spokojnym nurtem. W ogóle czasami trudno wyłapać pojedyncze utwory, gdyż zlewają się w jedną całość. Z drugiej jednak strony ta swoista monotonność potrafi nas wprowadzić w wręcz hipnotyczny trans. Mimo, że powoli i spokojnie, to jednak się poruszamy. Dzięki takiemu charakterowi muzyka nabiera jeszcze bardziej mistycznego wymiaru.

Nie należy też zapominać o samej grze, w której wszak nie ma strzelanin, pościgów i walk na pięści. A mimo to przeżywamy niesamowitą przygodę. Wielka w tym zasługa ścieżki dźwiękowej Austina Wintory’ego. Ten score nie jest tylko tłem i ładnym dodatkiem, lecz nieodzowną częścią gry. Ta muzyka wprost współkreuje ten niezwykły świat, wpływając na nasze emocje i aż trudno wyobrazić sobie grę bez niej. Co więcej, można też się zastanowić ile warta byłaby Journey bez tej muzyki i czy dalej byłaby tak niezwykła i piękna?

Etap IV: U celu podróży

Po wielu minutach nasza wyprawa powoli dobiega ku końcowi. Podczas niej napotykaliśmy naprawdę ładne utwory jak chociażby Atonment, czy Final Confluence, nie zapominając też o wspomnianych wcześniej kawałkach. Jednak jednostajny charakter tej ścieżki dźwiękowej miał prawo trochę znużyć i nie każdemu ma prawo ona przypaść do gustu. Mimo tego, cel tej podróży, którego jesteśmy blisko, nawet największego malkontenta powinien zadowolić. Po dźwiękowej burzy jaką oferuje utwór Nadir, wychodzi słońce i jesteśmy na muzycznym szczycie wspaniałej muzyki! Otóż przed nami pojawia się Apotheosis, najdłuższy i najlepszy utwór na całej płycie. Po delikatnym początku, otrzymujemy szybko mocne muzyczne uderzenie, którego następstwem jest niesamowity smyczkowy rajd. Cały utwór pędzi szybko, niczym wiatr aż w końcu następuje erupcja dźwięków tak pięknych jak widok wschodzącego i zachodzącego słońca na pustyni. Wspaniały finał niezwykłej podróży, chciałoby się rzec. Ale to jeszcze nie koniec, gdyż mamy jeszcze jeden utwór do odsłuchania, a dokładniej przepiękną piosenkę. Wykonuje ją Lisbeth Scott, której niezwykły głos wzbogacił między innymi Munich Johna Williamsa, Kingdom of Heaven i Chronicles of Narnia Harry’ego Gregsona-Williamsa, czy też Avatar Jamesa Hornera. Melodia oparta jest o główny temat całej ścieżki dźwiękowej, zaś tekst jest mieszanką znanych cytatów, fragmentów tekstów w różnych językach. Sam tytuł bezpośrednio nawiązuje do słów Joanny d’Arc C’est pour cela que je suis néeUrodziłam się do tego. Słowa te zresztą (po francusku) pojawiają się w tekście i nie tylko one. Po za nimi otrzymujemy fragment z Beowolfa w starej angielszczyźnie, fragment z Eneidy Wergiliusza, naturalnie po łacinie, a nawet kawałek haiku Matsuo Basho, oczywiście w oryginalnej japońskiej wersji. Mimo tego zróżnicowania leksykalnego, słowa sprawiają wrażenie jakby śpiewane były w jednym języku, potęgując jeszcze bardziej uniwersalny charakter utworu. Na tej przepięknej piosence, czy też bardziej poemacie, nasza wyprawa dobiega końca. Nawet jeżeli w międzyczasie pojawiały się zwątpienia i chęć zawrócenia, to jednak dwa ostatnie utwory powinny rozwiać jakiekolwiek wątpliwości co do jej słuszności. Zresztą nie tylko sam cel, ale i też droga jest ważna, gdyż wprowadza nas i przygotowuje na ten piękny muzyczny finał. I pozostaje mi mieć nadzieję, że muzyczna ścieżka, którą właśnie wspólnie przebyliśmy, będzie jeszcze nie raz przez Ciebie uczęszczana?

Najnowsze recenzje

Komentarze