Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jonny Greenwood

Master, The (Mistrz)

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 21-11-2012 r.

Czy Mistrz stanie się klasykiem współczesnego amerykańskiego kina, dowiemy się pewnie dopiero za kilka lat, gdy wywołane przez obraz Paula Thomasa Andersona sążniste dyskusje ucichną. Częścią kampanii promocyjnej przedsięwzięcia była osoba Jonny’ego Greenwooda, członka brytyjskiej grupy Radiohead, który w soundtrackowym światku zasłynął głośną ilustracją do There Will Be Blood w 2007 roku. Tym, co po swoich dotychczasowych przedsięwzięciach filmowych Greenwood zdaje się gwarantować, jest niecodzienna odwaga w wykorzystywaniu na gruncie kina doświadczeń XX-wiecznej awangardy. Świeżość spojrzenia angielskiego muzyka wraz z ambicjami Andersona po raz kolejny owocują ścieżką dźwiękową, która aspirować może do miana artystycznego wydarzenia w bieżącym sezonie muzyki filmowej.

Warto w zasadzie już na wstępie odnotować, że jeśli ktoś uważał Aż poleje się krew za muzykę trudną, to sięgając po Mistrza trafi na materiał jeszcze bardziej oporny. O ile bowiem poprzedni film Andersona pozwalał jeszcze na względnie prosty i czytelny komentarz muzyczny, o tyle najnowsze dzieło reżysera jest już na tyle zagmatwane interpretacyjnie, że zmusza Greenwooda do wędrowania po granicy abstrakcji. Spotęgowane jest to również faktem, iż w There Will Be Blood muzyka pełniła rolę wyraźnie pierwszoplanową, cechowała ją dojmująca wszechobecność, The Master zaś nie jest już pod tym względem tak konsekwentny i nie został obarczony odpowiedzialnością za samodzielne wykreowanie atmosfery obrazu.

Trafiają się tu sekwencje, gdzie ilustracja wybrzmiewa wręcz genialnie i zadziwia świeżym ujęciem tematu (Able-bodied Seamen i Application 45 Version I – z cudowną przewrotnością imitujące obsesyjność, zagubienie i nieokiełznany charakter Freddiego Quella), ale i takie, gdzie twórcy filmu wydają się być nie do końca zdecydowani, czy ciężar sceny oprzeć na muzyce, czy też na obrazie i dialogach. Na szczęście nawet wówczas score pozostaje wyczuwalny, a to ze względu na jego autonomiczność wobec montażu i sekwencji ujęć, powodującą u widza zamierzony zgrzyt – intrygująca jest odwaga, z jaką Greenwood i Anderson ignorują prawidła tradycyjnego podkładu muzyki pod obraz. By w pełni docenić unikatowość tych zabiegów wystarczy wyobrazić sobie te same sceny w wykonaniu którejkolwiek z gwiazd soundtrackowego biznesu – szok gwarantowany.

Zwraca uwagę bogatsze aniżeli w smyczkowo monochromatycznym There Will Be Blood instrumentarium, pozwalające Greenwoodowi przekazać dodatkową treść i osiągnąć kilka pięknych efektów aranżacyjnych. Doskonałym przykładem wykorzystania urozmaiconego aparatu wykonawczego do celów narracyjnych jest utwór Alethia, towarzyszący początkowo scenie seansu „spirytystycznego” przeprowadzanego przez Lancastera Dodda: eliptyczne frazy harfy i organów tworzą aurę mistycznego odrealnienia (czy może raczej jarmarcznego czarnoksięstwa?), duet fletu i oboju wiodą słuchacza hipnotycznymi, ruchliwymi i niestabilnymi motywami, a poprzez frenetyczne szarpnięcia smyczków w tę ułudną wizję wkradają się pojedyncze kadry podświadomego koszmaru… W gruncie rzeczy w tych instrumentalnych interakcjach zawiera się cały sens i pulsujący rytm ilustrowanej sceny.

Fascynujące jest również obserwowanie, jak Greenwood i Anderson deformują pewne kinematograficzne konwencje. W tym duchu odczytywać można aranżacyjne rozwiązania wyśmienitego utworu Able-bodied Seamen, którego monotonny puls wybijany przez drewniane perkusjonalia (koncept wywodzący się jeszcze z czasów Bodysong) w połączeniu z tropikalną lokacją sceny pobrzmiewa niczym spaczona trawestacja typowych dla hollywoodzkiej muzyki filmowej rytmizowanych, etnicznych ilustracji. Autorskiej ironii dodaje obsesyjna, trzynutowa figura na kontrabasach i wirtuozerska, jakby z rozmysłem klinicznie chłodna partia klarnetu – popisowa robota kompozytorska! Podobnie pogrywa z odbiorcą Overtones, rozpoczynający się przywodzącymi na myśl tradycyjne kino amerykańskie krzepiącymi, nobliwymi akordami, które po paru sekundach rozjeżdżają się w niepokojących dysonansach sekcji smyczkowej, pozbawiających słuchacza uczucia tonalnego komfortu. Kojącą harmonią wieńczy płytę dopiero Sweetness of Freddie, z pięknym dialogiem organów i skrzypiec.

Wraz z Mistrzem powraca niestety problem oryginalności materiału ilustracyjnego, podobnie bowiem jak w There Will Be Blood oraz Norwegian Wood, Greenwood zaadaptował na potrzeby ścieżki fragmenty swojej twórczości koncertowej (która była wszak przyczynkiem do współpracy na linii Greenwood-Anderson w 2007 roku). Sytuacja jest może o tyle inna, że w przypadku Aż poleje się krew materiał adaptowany nie trafił ostatecznie na płytę, tu zaś sytuacja jest odwrotna, w rezultacie czego albumowy Mistrz prezentuje dość wszechstronnie materiał słyszany w filmie. Przedmiotem kontrowersji są utwory Overtones oraz Baton Sparks, które są niemal dosłownymi cytatami z zeszłorocznego koncertowego dzieła Greenwooda 48 Responses to Polymorphia, będącego hołdem dla słynnej kompozycji Krzysztofa Pendereckiego i nagranego przez naszą rodzimą orkiestrę AUKSO. Ów adaptowany materiał nie ma tak dużego znaczenia dla filmowej narracji jak to miało miejsce z Popcorn Superhet Receiver oraz Smear przed pięcioma laty, niemniej po seansie kinowym nie sposób zapomnieć podłożonego pod planszę tytułową quasi-klasycystycznego wstępu Baton Sparks, który ostentacyjnie sygnalizuje funkcję, jaką muzyka pełnić będzie w opozycji do obrazu. Wygląda na to, że twórczość koncertowa Greenwooda ma dla filmowców tak duże znaczenie, że stanowić będzie już stale nieodłączny element jego kinowych eskapad.

W kontekście powyższego ocena oryginalności staje się wypadkową z jednej strony zasygnalizowanych cytatów z 48 Responses…, z drugiej zaś innowacyjnego określenia roli ilustracji filmowej i kreatywnego podejścia do płaszczyzny aranżacyjnej. Choć bowiem dla niewprawnego ucha Mistrz może wydawać się stylistyczną powtórką z Aż poleje się krew, są to prace konceptualnie diametralnie różne, a w aspekcie kompozycyjnym nowa ścieżka w wielu miejscach radykalnie wykracza poza brzmieniową paletę swojej poprzedniczki. Jednocześnie pewne wspólne elementy, jak sonorystyczne glissanda na smyczkach (Baton Sparks), zdają się powoli definiować od strony muzycznej kino Andersona.

Ocena Mistrza trudna jest również z tego względu, iż w dzisiejszej muzyce filmowej Greenwood jest jedynym pełnoprawnym przedstawicielem modernistycznej awangardy. To, co w latach 70-tych stanowiło o unikalności kina artystycznego, na współczesnym rynku soundtrackowym praktycznie nie istnieje. Radykalne metody ilustracyjne, rezygnacja z intuicyjnej audiowizualnej synchronizacji, czerpanie z dorobku kompozytorów negowanych przez muzykę filmową XXI. wieku, czynią ścieżkę Greenwooda błyskotliwym, ale i skrajnie hermetycznym eksperymentem. W mojej ocenie najważniejsze jest jednak to, że Anglik nie zatrzymał się w rozwoju i wprawdzie sięga wciąż do tych samych nauczycieli, lecz odnajduje w ich muzyce nowe źródła inspiracji. Dowodzi to dwóch tez: że Greenwood nie jest gwiazdą jednego sezonu oraz że jest współcześnie jedyną bezkompromisową indywidualnością na firmamencie muzyki filmowej.

Najnowsze recenzje

Komentarze