Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Dark Shadows (Mroczne cienie)

(2012)
5,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 16-10-2012 r.

Spośród wszystkich uczestników przedsięwzięcia Tima Burtona, mierzącego się z legendą kultowego serialu grozy z lat 60-tych, Danny Elfman temat potraktował jak się wydaje najpoważniej. O ile reżyser zaserwował publice niezbyt strawny miszmasz horroru, komedii, groteski i kina obyczajowego, o tyle kompozytor w swojej ilustracji zagłębił się niemal wyłącznie w rejony dorosłego horroru fantasy. Z dwójki artystów to Elfman wychodzi obronną ręką, choć jak się okazuje, tylko dopóki jego pracę rozpatrujemy jako dzieło autonomiczne.


Dark Shadows jest jedną z tych ścieżek, które procentują z kolejnymi odsłuchami, co w sumie nie zaskakuje zważywszy na ciężką atmosferę, kładącą się piętnem na albumie od pierwszej do ostatniej jego minuty. Nie potrzeba jednak uważnego, drobiazgowego seansu z płytą, by dać się wciągnąć w niemal 8-minutowy prolog, który jest najlepszym utworem ilustracyjnym, jaki Elfman napisał od dobrych paru lat (świadomie wyłączam z tej kategorii koncertową wersję Alice’s Theme z Alicji w Krainie Czarów). Dark Shadows – Prologue zbudowane jest w oparciu o klasyczną recepturę, osiąga w niej jednak rzadko spotykaną nawet u współczesnego Elfmana epikę i dostojeństwo, które spychają na drugi plan oczywisty tradycjonalizm. Ośmiominutowa sekwencja pozwala kompozytorowi efektownie rozwinąć, wypracować i domknąć cały muzyczny wątek; jest tu elegancko prowadzona tematyka, jest wysokiej próby dramaturgia, finalnie nawet nutka tragizmu w formie udręczonego smyczkowego motywu – podlane orkiestrowo-chóralnym sosem w najlepszym wydaniu. Po takim wprowadzeniu aż trudno uwierzyć, że film Burtona zwróci się w stronę bzdurnej groteski.


Tej na szczęście zgrabnie unika Elfman, którego score, choć emfatycznie posępny, nigdy nie przekracza granicy, za którą wpadłby w odmęty campowego komizmu czy postmodernistycznego pastiszu. Uprzedzając rozważania o roli ilustracji w filmie, warto zwrócić uwagę na temat przewodni, który jest może dość oczywisty (zwłaszcza w swojej „galowej”, ostinatowej wersji) i nie sięga wysokich elfmanowskich standardów z przeszłości, niemniej radzi sobie jako kręgosłup oraz oś ścieżki i z satysfakcjonującą regularnością trzyma ją w ryzach, spajając wszystkie poboczne pomysły kompozytora, niekoniecznie spójne na pierwszy rzut oka.

Smaczku całej ścieżce dodaje inteligentnie wpleciona, anachroniczna elektronika. Wpisuje się ona wprawdzie w ogólny trend nawrotu do wczesnych dokonań sceny elektronicznej, ale jednocześnie wzbogaca Dark Shadows o zadziorny charakter i element nieprzewidywalności, którego nie gwarantowałoby czysto klasyczne horrorowe granie. Równolegle Elfman urozmaica underscore inteligentnie poaranżowanymi detalami, takimi jak odrealnione efektem echa duszne i mgliste brzmienie fletu altowego (łącznie gwiazdka w górę w rubryce „Oryginalność”), czy zapuszcza się w rejony dojrzałego dramatu obyczajowego (Roger Departs, jak gdyby przypomniał sobie o swoich dawnych, znakomitych osiągnięciach w tym gatunku. Innymi słowy, na 50-minutowym albumie jest co odkrywać.

Wszystkie powyższe pozytywy nie przekładają się niestety na ocenę muzyki w połączeniu z obrazem. Pod tym względem bowiem Mroczne cienie są, co tu dużo mówić, porażką. Znamiennym jest, że z seansu filmowego trudno w ogóle wynieść wspomniany temat przewodni, gdyż cała konstrukcja ścieżki bezlitośnie poszatkowana jest songtrackiem i pobocznymi wątkami ekranowymi. Odnieść można wrażenie, iż dwa oblicza filmu: horror i komedia zostały podzielone między Elfmana a innych wykonawców; niestety tak chaotyczna atomizacja soundtracku nie mogła się powieść. W efekcie w pamięci pozostaje kilka świetnych piosenek (z klasycznym Nights in White Satin na czele) i jedynie prolog, ewentualnie epilog, ilustracji instrumentalnej.

Zdaję sobie sprawę, że Dark Shadows z racji klęski filmu oraz z powodu ciężaru gatunkowego samej muzyki nie zaskarbią sobie wielkiego uznania fanów i osobiście żałuję, że w obecnym sezonie stanowić będą jedynie tło dobrze przyjętego, lecz odtwórczego i niemal autopastiszowego Frankenweenie. Pomimo rozminięcia się ścieżki z potrzebami filmu, czy może pomimo braku sensownego pomysłu na wykorzystanie jej w filmie, jest to wciąż praca, która miłośnikowi elfmanowskiej kreatywności może sprawić niemałą satysfakcję, praca pokazująca, że Elfman nie stępił do końca swoich artystycznych zębów. Tym samym uważam Mroczne cienie za najciekawsze muzycznie dokonanie kompozytora od pamiętnego roku 2008.

Najnowsze recenzje

Komentarze