Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alan Silvestri

Avengers, the

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-05-2012 r.

Przykro jest patrzeć, jak niegdysiejsza ikona filmów akcji traci grunt pod nogami. Ciężko było się z tym pogodzić, wszak pomiędzy beznamiętnymi partyturami (np.: Drużyna A) pojawiały się przecież drobne przebłyski sugerujące tak długo oczekiwane wyrwanie ze stagnacji (Captain America). Prawdą jest, że od dobrych kilku lat Alan Silvestri jest w poważnym kryzysie twórczym i tylko gruntowana zmiana warsztatu jest w stanie uratować jego artystyczny wizerunek. Tym bardziej ciekawym wydaje się fakt, że wbrew panującym w środowisku fanowskim nastrojom, Silvestri cieszy się całkiem sporym uznaniem wśród gigantów Hollywoodu, którzy dostają od niego dokładnie to, czego potrzebują – niezobowiązującej rozrywki bardzo skrupulatnie wypełniającej przestrzeń filmową. Po całkiem dobrze wywiązującym się z tych założeń Captain America: Pierwsze starcie, połączone siły studia Paramount i Marvela postanowiły dać kolejny kredyt zaufania temu kompozytorowi. Tym razem stawka była bardzo wysoka…



Nie chodzi mi bynajmniej o budżet, chociaż i ten mógł przyprawiać o zawrót głowy przeciętnego polskiego „biznesmena”. Avengers, to po prostu wisienka na torcie Marvela i spełnienie marzeń chyba każdego miłośnika komiksowych opowiadań. Kapitan Ameryka, Iron Man, Hulk, Thor… To tak jakby pomnożyć rozrywkę przez ilość występujących tam postaci! Ale czy oby na pewno? Owszem, twórcy filmowi dwoili się i troili, aby nikt w kinie nie ziewał z nudów, ale wysiłek i pieniądze jak zwykle ulokowano głównie na jednej płaszczyźnie – wizualnej. Z wielką admiracją obserwowałem efekt pracy speców od CGI, ale scenarzyści zawiedli mnie na całej linii. Liczyli chyba na to, że osobowość głównych bohaterów wypełni wszelkie niedorzeczności wynikające z fabuły, co nie do końca im wyszło. W kategoriach rozrywki Avengers spełnia więc swoje zadania, aczkolwiek po wyjściu z kina człowiek szybko zapomina o tym, czego przed chwilą doświadczył. Tym bardziej bolesny jest to fakt, gdy do najbardziej rozczarowujących elementów filmu dorzucimy jeszcze oprawę muzyczną.

Score ostatniej szansy – tak w niektórych środowiskach krytyków traktowano angaż Silvestriego do tego projektu. Miało być fajnie, przygodowo i melodyjnie, a wyszło jak wyszło. Hałas i bezmyślny pumpin’ to jedyne sformułowania jakie cisną się na usta po obejrzeniu filmu Jossa Whedona. Filmu, który zresztą zupełnie obojętnie obchodził się z muzyką Alana. Tak na dobrą sprawę niewiele wyniosłem z tego doświadczenia poza patetycznym finałem, gdzie w pełnej krasie zaprezentowano nam temat przewodni partytury (o tym jednak w dalszej części recenzji). Szkoda, bo potencjał był całkiem spory, a możliwości płynące z odrestaurowania wielu ikon muzycznych mogły być dla tego kompozytora niezłym egzaminem z pokory. Nie jest tajemnicą poliszynela, że każdy szanujący się miłośnik gatunku liczył na jakieś drobne nawiązania tematyczne do poprzednich filmów. Nadzieja była jednak płonna. Poza drobnymi, nieśmiałymi wręcz cytatami z Captain America niewiele byliśmy tu w stanie więcej odnotować. Alan Silvestri niemalże zupełnie odciął się od przeszłości zapisując nową kartę w muzycznej historii superbohaterów Marvela. Czy zapisał się w niej chlubnie? Uważam, że nie.

Jak na film o tak bogatej plecie charakterów i miejsc dziejącej się akcji, Alan Silvestrii nie popisał się wyobraźnią. Wykonał swoje zadanie na poziomie minimum. Innymi słowy dostarczył odpowiedniej ilustracji tam, gdzie była ona niezbędna, zupełnie pomijając kwestię kreatywnego budowania nastroju i tak potrzebnej w tego typu pracach, palety tematycznej. Zresztą sprawa oryginalności jest nieustannie przywoływana do tablicy ilekroć Silvestri podejmuje się heroicznego kina akcji. Za każdym razem z ubolewaniem muszę stwierdzać, że kompozytor działa jak zaprogramowany robot odtwarzający mechanicznie pewne czynności. Czynności gwarantujących co prawda zachowanie pewnego poziomu technicznego, ale zupełnie obojętnie obchodzących się z głównymi założeniami gatunku. A przecież nie samym rzemiosłem żyje filmowa rozrywka. Liczy się jeszcze jakiś ciekawy pomysł.

Tym ciężej jest mówić o rozrywce z prawdziwego zdarzenia, gdy co rusz towarzyszy nam przeświadczenie, że już to kiedyś przerabialiśmy. Silvestri absolutnie niczym nie zaskakuje i tyczy się to tak kwestii koncepcyjnego rozwoju partytury, jak i jej brzmienia oraz samej płaszczyzny melodycznej. Panaceum na wszelkie tematyczne bolączki wydaje się heroiczna fanfara, będąca tematem przewodnim ścieżki dźwiękowej. Kompozycja obfituje również w inne melodie skojarzone z konkretnymi sytuacjami, czy na przykład antybohaterami, ale są one na tyle anonimowe, że pojedyncza przygoda z albumem soundtrackowym wydawać się może niewystarczająca, aby zarejestrować obecność takowych. Zresztą katowanie się tą partyturą w ramach odnajdywania jej smaczków mija się z celem. Sam krążek wydany nakładem Intrady to ciężka przeprawa przez prawie 80-minutową ścianę dźwiękową. Przez muzykę prezentującą co prawda wysoki poziom techniczny, ale nie potrafiącą nawiązać nici porozumienia z przeciętnym miłośnikiem gatunku.

Materiał muzyczny nie jest bynajmniej na tyle odrażający, by się od niego zupełnie odcinać już po pierwszym odsłuchu. Są momenty do których warto powracać, a jednym z nich jest oprawa pełnej rozmachu sceny, w której lotniskowiec agencji S.H.I.E.L.D… wzbija się w powietrze. Przygodowa, bardzo optymistyczna aranżacja tematu przewodniego przynosi chwilowy odpoczynek od na ogół przytłaczającego i dudniącego akcyjniaka. A będzie przed czym odpoczywać. Finałowa konfrontacja to z jednej strony popis warsztatu Silvestriego, z drugiej natomiast solidna próba naszej cierpliwości. Kompozytor nie sili się zbytnio na wymyślne interpretacje tematu głównego stawiając na pierwszym miejscu rytmikę i zachowanie odpowiedniej dynamiki. I gdy pod takim kątem rozpatrywać będziemy pracę Alana, to okaże się, że nie jest ona wcale taka zła. Film otrzymuje przede wszystkim nie przeszkadzającą, a nawet dobrze działającą ilustrację. Co więcej, sięgając po fragmenty utworów Assemble oraz One Way Trip da się zauważyć również pewne eksperymenty z elektroniką, ergo pewne stylistyczne nawiązania do oprawy muzycznej z G.I. Joe. Prawdziwą wartością albumu są jednak dwa jego ostatnie utwory. A Promise podsumowuje w niejako sentymentalny sposób całą ilustrację, a następujący po nim tytułowy The Avengers, to genialna aranżacja tematu przewodniego partytury. Po przesłuchaniu tego dwuminutowego utworu nie sposób nie mieć żalu do kompozytora, że tak rzadko raczył nas równie emocjonującymi i przykuwającymi uwagę momentami.

Prawdę powiedziawszy nie wiem, czy w tym miejscu należałoby życzyć Silvestriemu powrotu do formy, czy oszczędzić sobie trudu i bezpardonowo poprosić go o zajęcie się na poważnie swoją winnicą w Kalifornii. Avengers ląduje więc na półce trzecioligowców, by zbierać kurz i czekać na gorsze czasy. Kto wie, może postępująca dewaluacja wartości płynących z pompatycznego orkiestrowego brzmienia skłoni mnie kiedyś do ponownego sięgnięcia po tę pozycję…

P.S.: Wydawcy zaproponowali słuchaczom dwie wersje albumu z muzyką Silvestriego. Recenzja skupia się na krążku dostępnym na rynku dzięki wydawniczym staraniom Intrady. Album dostępny jest również w wersji download, gdzie całość odchudzona została o ponad 10 minut materiału muzycznego.

Inne recenzje z serii:

  • Iron Man
  • Iron Man 2
  • Iron Man 3
  • Captain America: The First Avenger
  • Captain America: The Winter Soldier
  • Captain America: Civil War
  • Thor
  • Thor: The Dark World
  • Avengers
  • Avengers: Age of Ultron
  • Guardians of the Galaxy
  • Guardians of the Galaxy vol. 2
  • Ant-Man
  • Doctor Strange
  • Agents Of S.H.I.E.L.D.
  • Daredevil (season 1)
  • Daredevil (season 2)
  • Agent Carter
  • Jessica Jones
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze