Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Javier Navarrete

Wrath of the Titans (Gniew tytanów)

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 12-04-2012 r.

W życiu każdego człowieka pojawiają takie momenty, kiedy ma ochotę choćby na chwilę wyłączyć swój mózg, aby poddać się pewnej bezmyślnej, aczkolwiek odprężającej czynności. Jako miłośnik kina nie uciekam więc przed spektakularnymi produkcjami, których wartość mierzyć można tylko ilością i jakością prezentowanych tam efektów specjalnych. Jak pokazuje światowy box office nie tylko ja wychodzę z takiego założenia, bowiem na pustą, ale dopieszczoną wizualnie rozrywkę zawsze znajdzie się jakiś popyt. Film Louisa Leterriera, Starcie Tytanów, będący remake’m kulowej już produkcji z lat 80-tych jest tego żywym przykładem. Cóż, sukces finansowy tego filmowego dziwadła skłonił studio Legendary Pictures do odcięcia kolejnych kuponów i pchnięcia historii nieco dalej. Skoro głównemu bohaterowi, Perseuszowi nie straszni są tytani, ani nawet bogowie, czemu nie miałby mierzyć się z ojcem takowych, czyli samym Chronosem? Choć Gniew Tytanów identyfikuje się z poprzednią częścią, to pod względem głupoty przerasta swój pierwowzór oraz wszelkie możliwe oczekiwania od strony widowni. Niemniej jednak spełnia swoje podstawowe zadania, bo wizualna orgia, jaką serwują nam graficy oraz technologia 3D budzi głęboki i raczej nieskłamany podziw. Szkoda tylko, że inne elementy filmu nie potrafią fascynować w równym stopniu. Problem ten tyczy się między innymi oprawy muzycznej.

Kiedy po raz pierwszy pojawiły się wzmianki o przygotowywaniu sequela Starcia tytanów, wielu miłośników muzyki filmowej odżyło nadzieją, że do projektu zaangażowany zostanie ktoś nowy. Jako, że film powstawał głównie w Hiszpanii, reżyserujący go Jonathan Liebesman (Battle Los Angeles) postanowił dać wykazać się którejś z lokalnych gwiazd. Wybór padł na Javiera Navarrete. Znany dzięki ścieżce dźwiękowej do Labiryntu Fauna, kompozytor, stanowił atrakcyjne i niosące wiele nadziei rozwiązanie na tak epicką historię, jaką miał być w założeniach Gniew tytanów. Kto się spodziewał że podąży on śladami tak głośno krytykowanego Ramina Djawadiego? Gdy na oficjalnej stronie filmu opublikowano pierwsze sample, w środowisku krytyków zapanowało solidne poruszenie. Industrialny charakter partytury próbowano przypisać specyficznymi wymogami studia oraz reżysera, temp-trackowi i wszystkim innym mechanizmom tłumiącym kreatywność i artystyczne zapędy twórcy. Jak się później okazało, język stylistyczny ścieżki dźwiękowej do Gniewu tytanów to zasługa samego kompozytora. Jak wspominał w jednym z wywiadów: „reżyser poprosił mnie, abym zwrócił szczególną uwagę na element akcji tworzony w klasycznym stylu, ale nie ingerował (reżyser) w język muzyczny, jakiego używałem, aby osiągnąć ten cel.”* Wniosek może być tylko jeden.

Czemu Navarrete postanowił tak bardzo uwspółcześnić swoją partyturę? Wynieść ją na kanwę fastfoodowego, na wpół syntetycznego doświadczenia dźwiękowego? Tego nie jestem w stanie ogarnąć. Wiem na pewno, że u progu pracy nad Tytanami faktycznie muzyka ukierunkowana była na klasyczne, orkiestrowe brzmienie. Z czasem jednak owe brzmienie stawało się bardziej elektroniczne i zdecydowanie cięższe. Z jednej strony nie powinno to dziwić. Obraz Liebesmana nie pozostawia bowiem wiele przestrzeni do rozdrabniania się nad warstwą emocjonalną, ale bezpardonowe wizualizacje nigdy nie zwalniały kompozytora od skupiania uwagi na detalach, także w brzmieniu. Może właśnie dlatego z wielkim dystansem i nieskrywaną ironią potraktowałem wypowiedź kompozytora tyczącą się jego metodyki pracy. Stwierdził on mianowicie, że najlepsze w procesie tworzenia ścieżek dźwiękowych jest to, że każdy film traktować można jako żywą istotę, która sama ewoluuje i zmusza cię (kompozytora) do pewnego rodzaju ewolucji.* Ot ciekawa filozofia, która w przypadku Gniewu tytanów przekłada się tylko na wykonywanie pewnych mechanicznych czynności. Czynności prowadzących do czystego imitatorstwa zamiast do typowego procesu twórczego uwzględniającego element kreatywności. Żeby nie być gołosłownym proponuję krótką wyprawę do muzycznego Tartaru Javiera Navarreta.

Nie od dziś wiadomo, że kluczem do sukcesu w przypadku epickich partytur akcji jest mocny temat przewodni. Temat służący za fundament i żywą konstrukcję linii melodycznej. Gniew tytanów spełnia te założenia przynajmniej połowicznie. Oto bowiem Javier Navarrete dostarcza nam heroiczną, bardzo sugestywną fanfarę, która nie dość, że odcina się od pozostawiającej wiele do życzenia twórczości Djawadiego, to na dodatek całkiem przyzwoicie towarzyszy wyczynom naszego filmowego Perseusza. Z drugiej strony nie sposób odpędzić się od wrażenia, że melodia ta odwołuje się do co najmniej tuzina podobnych w wymowie ścieżek dźwiękowych. Pozbawiona jest ona charyzmy przez co wyobraźnią słuchacza raczej nie zawładnie. Rozpoczynający naszą przygodę z albumem soundtrackowym, tytułowy Wrath of the Titans, doskonale podkreśla to, o czym mówię. Trzeba jednak przyznać, że nawet na tak jałowym gruncie Navarrete potrafi wyhodować całkiem przyjemne produkty muzyczne. Przykładem niech będzie scena lotu pegazem (Pegasus), albo ostatnie kilkanaście minut filmu, gdzie jesteśmy świadkami spektakularnej bitwy bogów i Perseusza z demonicznym Chronosem (To the Battle, Brother Ares). Nie bez znaczenia okazały się tu również dodatkowe zabiegi i urozmaicenia w postaci apokaliptycznych chórów (rodem z Kronik Riddicka) oraz licznych dysonansów nadających muzyce akcji szczyptę fermentu. Współpraca z Nicholasem Doddem z pewnością przyniosła tutaj swoje wymierne korzyści. Doświadczony orkiestrator nie uchronił jednak kompozycji przed jej wieloma mankamentami. Ot na przykład wszystko wydaje się mieć przysłowiowe ręce i nogi, o tyle, o ile obarczone jest pewnym kontekstem melodycznym. Prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy wyłania się wtedy, gdy od całości odejmiemy rzeczony temat przewodni, a dodamy tanie zabiegi postprodukcyjne. Cóż nam wtedy pozostanie? Niestety tylko beznamiętna ilustracja muzyczna, co prawda poprawna technicznie, ale ukierunkowana tylko na swój aspekt funkcjonalny.

Osobnym problemem jest brzmienie całości – bardzo mechaniczne i śmierdzące hollywoodzkim industrialem rodem z budżetowych fabryk Remote Control Productions. Niestety kompozytor traktuje orkiestrę z wielkim dystansem – jako pewnego rodzaju wypełniacz do konstruowanych przez elektroniczne sample, tekstur rytmicznych. Oczywiście nie zawsze i nie w każdych warunkach, niemniej jednak skrzętne wypełnianie faktury kolejnymi okropnie brzmiącymi bitami skutecznie zabija epickiego (w klasycznym rozumieniu tego słowa) ducha kompozycji.

I można się tylko cieszyć, że w Gniewie tytanów funkcjonuje jeszcze coś takiego, jak etnika. Bazowana na rozbudowanej sekcji perkusyjnej, elektrycznej wiolonczeli i indyjskim flecie shehnai, odwołuje się do znanych w Hollywood trendów. Geniuszem zastosowania również nie poraża, ale moim zdaniem stanowi idealną odpowiedź na beznamiętny, pozbawiony osobliwego charakteru, action-score. O dziwo im dalej od rzeczonej muzyki akcji, tym bardziej kompozytor zdaje się przekonywać nas nie tylko lepszym wykonaniem, ale i… klimatem. I tak na przykład całkiem znośnie wypada budowana przez sporą część partytury atmosfera podziemnego, mrocznego świata Tartatu. Począwszy od demonicznego Zeus in the Underworld z wywołującymi ciarki na plecach, „opadającymi” chórami, poprzez niespokojne The Orb, aż po pełne fermentu fragmenty w Perseus in the Labyrinth. Denerwować mogą jedynie te znane z Incepcji przeciągłe frazy na instrumenty dęte. Maniera podciągania tych zabiegów pod wszelkiego rodzaju epickie ujęcia zaczyna już powoli nużyć współczesnego odbiorcę, w tym również i mnie.



Mamy więc sytuację pod wieloma względami analogiczną do tej z Immortals – partytury tak głośno krytykowanej jeszcze pół roku temu przez wielu odbiorców. Tworzący ją Trevor Morris również pozwolił się zamknąć w klatce hollywoodzkiej odtwórczości i z pełną odpowiedzialnością popełnił „modną”, ale pustą popierdółkę. Na korzyść rzeczonego Immortals przemawia jednak stosunkowo dobry montaż albumu, który nie przygniata słuchacza ilością krzywdzącego uszy materiału. 75-minutowy Gniew tytanów to zdecydowanie za dużo jak na mój gust. Dziwie się zatem wydawcom, że w ramach bonusu katują jeszcze odbiorców nic nie znaczącymi remiksami, bo zabieg marketingowy to raczej mizerny.

* z wywiadu opublikowanego na portalu Film Music Magazine

Najnowsze recenzje

Komentarze