Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami

Thing, the (Coś – 2011)

(2011)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 14-01-2012 r.

Hollywood z uporem maniaka nie chce dawać widzom niczego nowego i trzymając się zasady, że najlepiej sprzeda się to, co już kiedyś się dobrze sprzedało, serwuje widzom kolejne remaki, sequele albo… prequele. To ostatnie dosięgło niestety legendarnego horroru science-fiction Johna Carpentera Coś, który notabene był swoistym remakiem obrazu The Thing from Another World z roku 1951, ale przerastającym go w każdym calu. Prequel w reżyserii Matthijsa Van Heijningen Jr’a oczywiście nie miał prawa przerosnąć filmu z 1982 r., ale wielu liczyło, że może nie będzie tak źle. „Tak źle” to może i nie jest, ostatecznie w rankingu współczesnego kina grozy The Thing AD 2011 należałoby umieścić na zupełnie przyzwoitej pozycji. Jednakże głównie dlatego, że „na bezrybiu i rak ryba”. Z paranoidalnej atmosfery i napięcia obrazu Carpentera nie zostało niemal nic, a w zamian otrzymaliśmy tylko trochę kopiowania starych pomysłów i epatowanie cyfrowymi potworkami, bo ktoś zapomniał, że bardziej boimy się tego, czego nie widać.

Niemal nic nie zostało też z kultowej ścieżki dźwiękowej Ennio Morricone. Jedynie słynny motyw „a la bicie serca” w początkach filmu, oraz utwór Humanity part II wzięty prosto ze starego soundtracku, wykorzystany w epilogu, stanowiącym pomost do wydarzeń z filmu Carpentera. Dlaczego reżyser zdecydował się muzycznie pójść zupełnie inną drogą i poprosił kompozytora o coś w stylu bardziej Jerry’ego Goldsmitha, nie wiadomo. Z jednej strony mocno nawiązywał do obrazu z 1982r., momentami wręcz starał się imitować go, niczym tytułowa istota, imitująca ludzi, a z drugiej strony niemal zignorował oryginalny score i postawił na kompletnie inne brzmienia. I na innego kompozytora, którego zresztą lepiej wybrać chyba nie mógł. Bo oto potrzeba mu było kogoś doświadczonego w horrorach, doświadczonego we wszelkiego rodzaju kontynuacjach i zgodnie z wybraną koncepcją, najlepiej kogoś, kto miał coś wspólnego z Goldsmithem. Marco Beltrami spełnia wszystkie te wymogi.

Kino grozy stanowi domenę Beltramiego od początków kariery. Scream; Mimic; The Faculty – takimi score’ami jako jeszcze początkujący zwrócił na siebie uwagę fanów. Moją osobiście kilka lat potem, gdy zaczął specjalizować się w sequelach/remakach i popełniał ilustracje do nowych części/wersji takich obrazów jak Terminator; Omen czy Szklana pułapka. Jego muzyka dostosowywała się do poziomu tych produkcji, czyli daleko jej było, zwłaszcza w kontekście oddziaływania filmowego do niezapomnianych często oryginałów. Niestety The Thing podąża dokładnie tą samą drogą. Owszem, sam w sobie jest kompozycją solidną (taki też był przecież choćby i Terminator 3), problem w tym, że nie tylko nie ma szans konkurować w ogólnej świadomości z dziełem Morricone, ale i w samym filmie zdaje się nie wnosić zbyt wiele. Działa standardowo i poprawnie ale nic ponadto. Czy to wynika z samej muzyki czy raczej z filmu, jego montażu i eksponowania sporu? Moim zdaniem oba czynniki odgrywają tu podobną rolę. Tak, tak, Beltrami na pewno nie jest bez winy, o czym przekonuje wydanie płytowe.

Skoro zacząłem już się czepiać, to jeszcze przy wadach pozostanę. Album ujawnia przede wszystkim to, że Beltrami praktycznie nie wykonał żadnego kroku do przodu jeśli chodzi o swoją stylistykę muzyki do horroru. Orkiestra z niewielkim dodatkiem elektroniki, typowe dla gatunku ilustracyjne chwyty, mroczne tekstury czy underscore, partie na dęte drewniane inspirowane chyba właśnie goldsmithowskim Alienem, trochę atonalności przemieszanej z nieskomplikowanymi i raczej niezbyt chwytliwymi tematami i cała masa przeróżnych zabiegów mających wzbudzić strach czy napięcie u widza. Dobrze to rozpisane i zagrane? A owszem. Funkcjonalne? Jak najbardziej. Zaskakujące, nowatorskie, oryginalne? W żadnym razie. Wszystko te rozwiązania znamy jak nie z poprzednich prac Amerykanina, to innych kompozytorów. Ostatecznie można by machnąć na ten fakt ręką, bo w końcu nie to jest najważniejsze w muzyce filmowej. Jednak Beltrami nie przynosi wielkiej ekscytacji ani w filmie, ani przez większość czasu na płycie. A to już gorzej.

Soundtrack zaczyna się jeszcze całkiem nieźle. Najpierw usłyszymy wykreowane przez dźwiękowców odgłosy wiatru, które Beltrami włączył do muzyki, a po chwili na scenę wkroczy oparty o cztery nuty przewodni temat partytury, tutaj jeszcze w stonowanej aranżacji. W mocnej, pełno orkiestrowej krasie zaprezentuje się nam już w jednym z najlepszych na płycie fragmentów – Road to Antarctica. Wraz z kolejnymi utworami zainteresowanie słuchacza muzyką zaczyna słabnąć. Obok powtórek tematu głównego, lub drugiego ważnego motywu – przeciągłego, niepokojącego, nieludzkiego, przypisanego tytułowej istocie, Beltrami zaczyna męczyć nas tym wszystkim, o czym wspominałem we wcześniejszym akapicie, czyli całym tym funkcjonalnym horrorowym rzemiosłem. Od czasu do czasu na moment nieco przykuje naszą uwagę jakiś kawałek akcji z ciekawym użyciem dęciaków czy perkusji (jak w niezłym Meet and Greet czy drugiej połowie Can’t Stand the Heat), jednak tych naprawdę interesujących fragmentów jest trochę za mało i choć płyta nie trwa nawet godziny, to większości słuchaczy pewnie będzie się i tak dłużyć.

Ponarzekałem trochę, ale tak po prawdzie, Marco Beltrami (tym razem sam, bez współudziału ograniczającego się do roli producenta Bucka Sandersa, któremu kompozytor składa mały hołdzik w tytule 19-ego tracka) napisał bardzo przyzwoitą muzykę. Score, który na pewno ujmy mu nie przynosi, przyzwoicie sprawuje się w kontekście filmowym i wypełnia wszelkie prawidła ilustracji kina grozy. Aż tyle i tylko tyle niestety. Beltrami nie po raz pierwszy grzeszy tym, że nie potrafi zapaść w pamięć niczym szczególnie charakterystycznym (brzmieniem, tematem, konceptem) i nie zjedna sobie nowych miłośników ani poprzez słaby film, ani poprzez ciężki w odsłuchu album. Zapewne jednak najwięksi fani kompozytora i/lub muzyki z horrorów będą usatysfakcjonowani. I tylko im polecać będę ten soundtrack.

Najnowsze recenzje

Komentarze