Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Real Steel (Giganci ze stali)

(2011)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 08-01-2012 r.

Na przestrzeni lat bombardowano nas dziesiątkami mniej lub bardziej wymyślnych obrazów o ambitnych sportowcach chcących osiągnąć jakiś sukces w swojej dziedzinie lub po prostu dokopać konkurencji. Temat boksu wydawał się pod tym względem wyjątkowo wdzięczny, ale i on musiał w końcu spowszednieć. Nie dziwne zatem, że studio DreamWorks przedsięwzięło pewne kroki, aby na nowo przyciągnąć widzów do kin. Roboty okładające się metalowymi pięściami? Czemu nie?! Tego przecież jeszcze nie było. Film Shawna Levy’ego, Giganci ze stali, to bardzo luźno potraktowana opowiastka o byłym bokserze, który tuła się po świecie zarabiając (lub zadłużając się) na nielegalnie przeprowadzanych walkach robotów. Sytuacja komplikuje się, gdy Charlie Kenton w spadku po zmarłej żonie otrzymuje… syna. O ile kreacje aktorskie (Hugh Jackmana i młodego Dakota Goyo) robią całkiem pozytywne wrażenie, to ogólna treść i przesłanie filmu trącą paździerzem i rozrywką w sam raz na leniwe niedzielne popołudnie. A ścieżka dźwiękowa? Cóż, idealnie koreluje z wizualną i merytoryczną płaszczyzną tego obrazu.



Podejście reżysera do sprawy nie wydało się w żadnym stopniu zaskakujące. Zgodnie z panującymi w gatunku normami, na pierwszy plan wysunięto całą paletę piosenek utrzymanych w siermiężnym rockowym stylu z domieszką rapu i R’nB. Original score (na tym etapie rozwoju wydarzeń) miał stanowić tylko uzupełnienie owych treści – odnosić się głównie do nędznego żywota Charliego Kentona, budując liryczną, ale nie pozbawioną smutku muzyczną ilustrację. O ile zatem sceny nielegalnych walk, to przede wszystkim kolaż piosenek, to od momentu, gdy syn Kentona, Max, i jego robot, Atom, wkraczają do rozgrywek ligowych, popularne songi wypierane zostają powoli przez dynamiczny score w wykonaniu Danny’ego Elfmana. Pozwólcie, Drodzy Czytelnicy, że wywody nad songtrackiem pozostawię sobie na inną okazję. Tymczasem moją uwagę chciałbym skupić na oryginalnej ścieżce dźwiękowej.



I już na wstępie wyjaśnijmy sobie jedną rzecz. Słowo „oryginalny” nie jest przymiotnikiem, który dosadnie opisuje omawianą w tym miejscu partyturę. Nie przystaje ono nawet do kilku wcześniejszych prac Elfmana. Zwróćmy uwagę, że pomimo dużej aktywności w branży, Amerykanin od co najmniej trzech lat nie jest w stanie wybić się ponad zwykłe kompozytorskie rzemiosło. Możliwe, że lata świetności ma już za sobą, choć z drugiej strony projekty, za które się bierze mają w sobie coś pretensjonalnego, tłumiącego ambicje. Nie usprawiedliwia to faktu, że muzyka, jaką tworzy ostatnimi czasy, jest tylko echem wielu wspaniałych prac z lat 90-tych i początku minionej dekady. I tak oto na przykład ubiegłoroczna Alicja w krainie czarów zachwyciła tylko tematem, a tegoroczni Giganci ze stali… Cóż, nawet pod względem tematycznym niewiele mają nam do zaoferowania. Najnowsza praca Elfmana jest dosyć anonimową kompozycją, owszem, całkiem dobrze komponującą z obrazem, ale skutecznie tłumioną między innymi przez panujący na ringu harmider. Nie bez winy pozostaje tutaj sam obraz, który raczej nie liczy się z potencjalnymi emocjami, jakie płynąć mogą z dobrze skomponowanej i zorkiestrowanej ścieżki dźwiękowej. Dynamiczny montaż i bardzo hałaśliwe tło, sprawiły, że jedynym słusznym rozwiązaniem (według Elfmana) wydało się sięgnięcie po jakiś mocny temat, wykonanie go na instrumentach dętych i zakucie dodatkowo w gitary elektryczne oraz dyktujące tempo, perkusyjne sample. I cóż z tego wynikło? Ot taka muzyczna gra skojarzeń. Gra napominająca nam, że mamy do czynienia zarówno z filmem o boksie, ale i dosyć nowoczesnym kinem akcji, gdzie królują wszelkiego rodzaju pastisze i uproszczenia w aranżacjach.


Wspomniana wcześniej bryndza tematyczna bierze się między innymi stąd, że Gigantów oparto właściwie tylko na jednym temacie przewodnim. Mimo że motywów pojawia się tu znacznie więcej, to uwagę koncertuje tylko jeden – patetyczna fanfara odnosząca się zarówno do postaci Atoma, jak i triumfalnych finałów potyczek, w jakich bierze on udział. Tworząc ten temat, Danny Elfman świadomie odwołał się do ikon gatunkowych, biorąc na tapetę między innymi charakterystyczne w brzmieniu oraz wymowie, heroiczne melodie z filmów o Rocky’m Balboa. Co do słuszności takowych nawiązań nie mam większych wątpliwości, bowiem w obrazie Levy’ego sprawują się one całkiem przyzwoicie. Owszem, nie stronią od nadmiernej sugestywności i niekiedy kreują nawet przeświadczenie o czystym imitatorstwie, wręcz naiwności Gigantów. Nie jest to w każdym razie coś, co ubliżałoby filmowi Levy’ego. Sama sfera merytoryczna robi to znakomicie. Nie ulega jednak wątpliwości, że kompozytor zilustrował ten obraz aż nazbyt podręcznikowo. Owszem, partytura Elfmana posiada cechy stricte przygodowego tworu, wszak nie brakowało tu sporej dawki mocnej akcji, a i od czasu do czasu dochodził do głosu jakiś liryczny temat… Z drugiej strony muzyka ta (tak jak krytykowany przed laty Terminator: Ocalenie) wydała mi się wybrakowana i chaotyczna. Przede wszystkim zabrakło jej charyzmy, a poza tym zbyt mocno uwiązano ją do pewnych pokutujących w Hollywood schematów.



Owego chaosu doświadczyłem najbardziej w momencie, gdy zacząłem przemieszczać się pomiędzy patetycznym action socre, a ciepłymi, idyllicznymi wręcz fragmentami o bardziej familijnym wydźwięku. Te dwie sfery muzyczne wydały mi się całkiem obce, tak jakby wyjęte zostały z dwóch zupełnie różnych światów filmowych. Rozumiem, że estetyka muzyki akcji nie zawsze musi iść w parze z estetyką muzyki tła, ale panujące w Elfmanie rozdarcie pomiędzy mocnym, zdecydowanym brzmieniem, a tzw. „ciepłymi kluchami”, zaowocowało olbrzymim kontrastem, którego nie był w stanie zamaskować nawet drastyczny montaż.

Nie chciałbym ubliżać dramatycznej stronie partytury nazywając ją ot tak po prostu ciepłymi kluchami. Temat Maxa, który w miarę rozwoju wydarzeń przeobraża się w ilustrację relacji na linii ojciec – syn, tworzy w muzyce Elfmana nową jakość. Liryka Gigantów jest o tyle szczera, że nie musi zasłaniać się mocnymi akcentami muzycznymi. Wszelkiego rodzaju wielkie aparaty wykonawcze idą w odstawkę, a do głosu dochodzą pojedyncze instrumenty miotające ścieżkę dźwiękową pomiędzy orkiestrowym underscore, rytmicznymi przygrywkami country, a soulową melancholią. Liryka Eflmana wydała mi się zatem bardziej naturalna i całkiem dobrze „wtopiona” w tę podróżniczą scenerię. Jak zwykle niezawodnym środkiem wyrazu okazał się zwykły fortepian, a także gitary: elektryczna i akustyczna. A gdy od czasu do czasu pojawił się jeszcze znany żeński wokal… Czemu nie?! Takie zabiegi ładnie współgrały z rzeczywistością filmową, a na płycie po prostu odprężały.

Szkoda tylko, że wizerunek partytury popsuł dodatkowo niezbyt dobry montaż albumu soundtrackowego. Trzy kwadranse original score ułożono na zasadzie: akcja – liryka – akcja – liryka itd., co nie każdemu miało prawo przypaść do gustu, tak samo jak nie każdemu ma prawo przypaść do gustu stylistyka i wykonanie muzyki do Gigantów. Niestety nie jest to highlight w twórczości Danny’ego Elfmana. Partyturze tej daleko również do miana zasługującej na szczególne uznanie. Jest to twór solidny, nie zaniżający pewnych poziomów, do jakich przyzwyczaił nas Elfman, aczkolwiek nie rokujący zmian w jego karierze… Przynajmniej w najbliższym czasie.

Najnowsze recenzje

Komentarze