Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Naoki Sato

Gin Iro No Shîzun (The Silver Season)

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 01-01-2012 r.

Zaczyna się niczym efektowny blockbuster, za chwilę wszystko pędzi w kierunku slapstickowej komedii, kolorowy montaż napisów początkowych zwiastuje postmodernistyczną zabawę konwencją, ale po chwili oglądamy już coś romantycznego, co przeradza się w obyczajowy i sportowy dramat, by za chwilę znów wmieszać w to wszystko wątki komediowe… I tak w kółko. Ot, cały The Silver Season. O, dziwo, ogląda się to nie tylko znośnie ale i nawet przyjemnie, zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę, że bohaterowie Japończycy, japońska kultura i zachowania (z darciem się rodem z seriali anime dla dzieci) mogą przecież odstraszać od seansu przeciętnego widza znad Wisły. W każdym bądź razie po obejrzeniu tego gatunkowo-stylistycznego misz-maszu mam już pełne zrozumienie dla kompozytorów z Kraju Kwitnącej Wiśni i ich tendencji do tego typu zachowań w soundtrackach, na których przeplatać potrafią klasyczne brzmienia, rock, pop, jazz, agresywną elektronikę i co tylko jeszcze się trafi. Akurat ilustracja opisywanego tu obrazu wcale nie należy do tych najbardziej zróżnicowanych stylistycznie choć i tak daleko tu do muzycznej jednorodności.

Jej autorem jest Naoki Sato, japoński kompozytor młodszego pokolenia (pisząc The Silver Season był jeszcze przed czterdziestką), niezwykle płodny, dostający coraz większe projekty i zyskujący coraz większą popularność. Nawet i u nas powoli grono znających choćby wybiórczo twórczość tego pana, powiększa się. Ja, choć dziś poznałem go już trochę to bijąc się w pierś przyznam jedno: w 2008 niemal go nie znałem. I gdy wraz z kolegami z redakcji układaliśmy nasze typy do muzyczno filmowych wyróżnień nie dotarłem do tego score, którego temat przewodni, zwłaszcza z najbardziej podkreślającego jego żywiołowość i sportowego ducha utworu No. 47, dziś bez dwóch zdań wrzuciłbym na swoją listę topowych utworów tamtego roku. Ten temat to siła tej kompozycji i absolutna czołówka main theme’ów Sato, a kompozytor to co jak co, ale dryg do świetnych motywów ma. I choć w różnych aranżacjach pełno go na soundtracku, to nie sposób się nim znudzić, zwłaszcza w tej jego podstawowej, najbardziej pamiętnej wersji, z elektroniką nadającą rytm kompozycji i klimatycznymi, choć samplowanymi, wokalizami w jej wstępie. A jak wspaniale się komponuje z pierwszymi kadrami filmu, gdy trójka przyjaciół zjeżdża na nartach z ośnieżonego stoku! Chyba w Japonii nie wiedzą, że mamy XXI w. i wybijająca się muzyka z prostym ale jakże chwytliwym tematem przewodnim nie jest modna w głównym nurcie filmowym. I całe szczęście, że nie wiedzą.

Oprócz wspomnianego znakomitego tematu (którego doświadczymy także w nadających mu kompletnie innej wymowy odmiennych aranżacjach, jak np. nostalgiczno-dramatycznej w fortepianowym Past Glory albo na smyczki w następnym tracku) Sato ma dla widza/słuchacza jeszcze kilka wpadających w ucho motywów. Właściwie trzeba by w tym miejscu nadmienić, że cała ścieżka dźwiękowa powstała na sposób, który nazwałbym europejskim, jaki preferował choćby Morricone, Delerue czy ich naśladowcy. Jest więc zbiorem tematów przypisanych postaciom czy sytuacjom, różnie aranżowanych w danych utworach. Za wyjątkiem ładnej finałowej suity (Goal), praktycznie nie ma mowy o ich przenikaniu się, współwystępowaniu w jakimś tracku, fragmentarycznym wykorzystaniu w muzyce akcji etc., jak to mamy przy pracach lejtmotywicznych, popularnych w hollywoodzkiej symfonice. Oba sposoby ilustrowania filmu potrafią sprawdzać się znakomicie o ile jakość muzyki i jej wpasowanie w obraz będą na odpowiednim poziomie. Koncepcja jaką wybrał Sato do Gin Iro No Shîzun wydaje się nie tylko optymalna, ale wręcz idealna. Zwłaszcza z tak charakterystycznymi tematami, brzmieniem i bardzo dobrym ich wyeksponowaniem przez reżysera.

Co do owych tematów, z wyłączeniem wszelakich odmian opisanego już głównego, w kolejności ich występowania w filmie i na płycie, są to przede wszystkim: temat trójki bohaterów, temat miłosny, temat przyjaźni oraz temat ratowników górskich. Pierwszy i ostatni z tu wymienionych to kompletnie inne brzmienia od większej części płyty i przyznam, że najmniej satysfakcjonujące mnie jej fragmenty, żeby nie napisać: lekko drażniące. Przypisany szaleństwom trójki bohaterów House in the Snow Mountains brzmi jak instrumentalna wersja jakiejś młodzieżowej rockowej piosenki i choć w filmie przywoływany jest kilkukrotnie (najlepiej wypada na napisach początkowych), podobnie jak będący muzyczną sygnaturką ich antagonistów, pełen mocnych riffów i elektroniki Truth, na płycie umieszczony jest tylko jednorazowo. Jeśli chodzi o kompletnie nie symfoniczne brzmienia, to ci, którzy takowych wyjątkowo nie lubią przemęczyć muszą jeszcze utrzymany w podobnym tonie, co poprzedni Brawl oraz Miracle!?, który w filmie stanowi tło telewizyjnej reklamy zawodów narciarskich. Łącznie tych brzmień jest więc na płycie niespełna 7 minut i to chyba aż nadto. Na szczęście we wszystkich pozostałych tematach i utworach wracamy do ładnych, orkiestrowych brzmień. Podobać się może zarówno ciepły, delikatny motyw miłosny (Church of Snow), nieco patetyczne Friends jak i smutne smyczkowe Disaster. A do tego cały czas przewijają się różne wariacje na świetny temat tytułowy.

The Silver Season ma w sobie chyba wszystkie zalety, jakimi potrafi uraczyć słuchacza swoją muzyką Naoki Sato. Jest to bezpretensjonalna ścieżka, pełna energii, muzycznej witalności, niezwykle melodyjna, żywiołowa, a przy tym, mimo, że niektóre fragmenty wydają się dość konwencjonalne, brzmiąca całkiem świeżo. Muzyka, której nie dałoby się zabrać z filmu i zastąpić czymś innym. Nie jest to bowiem żadne pisane pod temp-track rzemiosło. Sato nie tworzy jakiejś obdarzonej drugim dnem i głębią kompozycji (zresztą po co takowa do takiego obrazu; tu chodzi o prostotę i klarowność przekazu), nie ma tu technicznych smaczków i orkiestrowej finezji. Jest za to coś, co kilkanaście lat wcześniej potrafił dać np. Hans Zimmer, też zresztą łączący elektronikę z orkiestrą, czyli kawał kapitalnej zabawy i porywające tematy, które nuci się jeszcze długo po seansie. Jeśli tęsknicie za takimi ścieżkami, to wcale nie musicie wałkować non stop soundtracków z lat 80. i 90. sięgnijcie choćby po Gin Iro No Shîzun Naoki’ego Sato. Mimo kilku wad, ponad 45 minut znakomitej zabawy gwarantowane.

W tym miejscu podziękowania za bezinteresowną pomoc w rozszyfrowaniu nazwisk wykonawców dla użytkowników forum http://www.nihonsun.net

Najnowsze recenzje

Komentarze