Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Come un delfino

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 23-11-2011 r.

Pamiętam takiego wykładowcę, dziarskiego staruszka, żywy uczelniany mit, u którego egzamin uchodził wśród studentów za jeden z najtrudniejszych. Rzecz jednak nie w tym, czy tak było w istocie, ale w tym, że facet dawno powinien być na emeryturze. Nie dość jednak, że trzymał się lepiej od wielu młodszych od siebie, to – co dla nas, ówczesnych studentów, było zupełnie niepojęte – zamiast siedzieć na bujanym fotelu albo uprawiać ogródek, rok w rok regularnie prowadził wykłady ze swego ukochanego przedmiotu. Czasy naukowej czy akademickiej świetności miał już może za sobą, co jednak nie przeszkadzało mu solidnie i rzeczowo, nawet jeśli bez fajerwerków i multimedialnych pomocy, przekazywać wiedzę. Przypomina mi się ów pan, ilekroć ukaże się nowy soundtrack jego notabene rówieśnika i swoistego odpowiednika w muzyce filmowej – Ennio Morricone. Włoski maestro także kompletnie zdaje się nie przejmować upływającym czasem. Osiemdziesiąt trzy lata na karku a żywa legenda gatunku wciąż tworzy, wciąż tylko z ołówkiem oraz kartką papieru i choć już nie ta świeżość i pomysłowość, to marka „musicie composte, strumentate e dirette da Ennio Morricone” wciąż gwarantuje co najmniej solidną jakość.

Nie inaczej jest z tegorocznym (2011) Come un delfino – telewizyjnym dramacie rodem z Italii, opowiadającym o pływaku, który z powodów zdrowotnych zmuszony jest do rezygnacji z uprawiania sportu i zostaje trenerem młodzieży (tej trudnej oczywiście). Powiedzmy sobie od razu. Jeśli ktoś styl Morricone lubi, to spodoba mu się ten soundtrack. Jeśli ktoś za muzyką Włocha nie przepada, to nie ma tutaj czego szukać. To Ennio standardowy do bólu. Zarówno radość, smutek, nadzieję, napięcie, akcję… wszystko to kompozytor rodem z Rzymu przedstawia w sposób, do jakiego przez lata nas przyzwyczaił. I to dosłownie, ponieważ usłyszymy tu, mniej lub bardziej zauważalnie, echa wielu jego starszych klasyków, choćby Dawno temu w Ameryce; Nietykalnych; Cinema Paradiso; Misji na Marsa czy Losu utraconego. Ordynarnych kopii oczywiście brak, niemniej nie trzeba znać na pamięć całej dyskografii Morricone, by pokręcić nosem na znikomą ilość nowych idei. Come un delfino to w dużej mierze czerpanie ze starych, sprawdzonych pomysłów. Dobrze, że przynajmniej żeński wokal, to nie osoba, która już nierzadko z kompozytorem współpracowała, ale jego najwyraźniej nowa diwa – czterdziestopięcioletnia sopranistka Flavia Astolfi. Także wykorzystanie w niektórych utworach, w roli tradycyjnych u Ennio dętych drewnianych współgrających ze smyczkami, saksofonu altowego oraz sopranowego nie jest zabiegiem wcześniej nadmiernie eksploatowanym.

Czy niewielka oryginalność powinna jednak odrzucać od albumu? Bynajmniej. Jeśli tylko nie skupimy się na usiłowaniu odgadnięcia „co mi to przypomina”, albo „gdzie ja słyszałem coś podobnego” to czeka nas bardzo mile spędzonych 45 minut z dobrej klasy partyturą, w której znajdziemy kilka naprawdę przyjemnych tematów. Jest temat główny (tytułowy) w wersji bardziej podniosłej, tryumfalnej nieomal, na orkiestrę i chór z utworu pierwszego, bądź bardziej stonowanej z dziesiątego. Jest romantyczno-nostalgiczny temacik nucony sopranem Astolfi (I ragazzi del sole wykorzystywany w krótkich flashbackach z młodzieńczego pływania w morzu), bądź w aranżacji na, zgodnie z tytułem następnego tracku, dwie harmonijki. Jest też smutny Confidenzialmente na smyczki z fortepianem albo na elektryczną gitarę (czyżby Ennio zatęsknił za czasami spaghetti-westernów?). Do tego parę underscore’owo-suspensowych kawałków a także zamykające płytę, powoli rozkręcające się 10-minutowe połączenie napięcia i akcji w gangsterskich klimatach rodem z Revolver albo The Untouchables z perkusją, nerwowymi smyczkami, dęciakami a fragmentarycznie też innymi instrumentami.

Ów ostatni utwór to zdecydowanie najbardziej dynamiczny fragment Come un delfino, w którym Włoch momentami nawet zdaje się przejawiać młodzieńczą werwę. Cały soundtrack wydaje się być takim Morricone statecznym, trochę bym nawet rzekł ugrzecznionym, brak tu takiego pazura, emocjonalnego kopa. To minus, ale z drugiej strony taki ugrzeczniony suspens czy underscore nie męczy i nie staje na przeciwnym biegunie do lirycznych fragmentów. W wielu morriconowskich klasykach mieliśmy sinusoidę: genialne, emocjonalne i cudownie melodyjne tematy przemieszane z atonalnym, odrzucającym słuchacza materiałem, który zachwycać mógł tylko w filmie. Tutaj jest zdecydowanie równiej i cały soundtrack „wchodzi” zatem gładko i dostarcza słuchaczowi pozytywnych wrażeń, bez potrzeby przeskakiwania na trackliście. Album jest nawet przyzwoicie zmontowany, co prawda tradycyjnie po kilku tematycznych utworach przychodzi część mniej melodyjna, ale jak już wspomniałem, jest ona całkiem przystępna, a poza tym niezbyt długa i za chwilę wracają tematy. Ułożenie utworów na krążku nijak ma się do obrazu, ale tam score był zmontowany kompletnie inaczej. Ocena końcowa taka jak widać, a byłaby pewnie o gwiazdkę wyższa, gdyby kompozycja ta powstała 40 lat temu. Dziś to bowiem trochę taka woda po kisielu świetności Morricone. Tylko, ze ów kisiel od włoskiego maestro był swego czasu tak wykwintny, że dziś nawet woda po nim całkiem dobrze smakuje.

Najnowsze recenzje

Komentarze