Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Edward Shearmur

Johnny English

(2003)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 03-10-2011 r.

Postać Rowana Atkinsona na wielki wieków kojarzona będzie z przezabawnym / przygłupim (niepotrzebne skreślić) Jasiem Fasolą. Trzeba przyznać, że wcielanie się w rolę dużego dziecka wychodziło temu aktorowi bardzo dobrze. Tak dobrze, że producenci ze studia Universal postanowili to poniekąd wykorzystać. Johnny English to wspaniały i przezabawny pastisz wszelkiej maści filmów szpiegowskich (głównie tych związanych z Jamesem Bondem), gdzie humor aktorski doskonale komponuje się z przezabawnymi sytuacjami. Wszystko to, jak na prawdziwy film szpiegowski przystało, spięte jest duża ilością pościgów, strzelanin i tym podobnych szaleństw.

Przed takim oto projektem stanął właśnie Edward Shearmur – dobrze prosperujący niegdyś kompozytor, który zdaje się odpuszczać powoli walkę o prymat na rynku muzyki filmowej. Przyjmuje stosunkowo mało zleceń, a efekt jego pracy, łagodnie mówiąc, jest raczej średnio zadowalający. Powróćmy zatem do lat, kiedy jego nazwisko na liście płac gwarantowało stosunkowo dobrą jakość finalnego produktu. Po ciekawej, ambientowej partyturze do filmu K-Pax i dynamicznym, orkiestrowym Reign of Fire, na barkach Eda Shearmura, całkiem niespodziewanie zresztą, spoczął bardzo interesujący projekt, w którym kompozytor ten wykazać się mógł nie tylko dobrym zapleczem technicznym, ale i kreatywnością. Jak się z niego wywiązał? Myślę, że całkiem dobrze. Choć owej kreatywności niestety zabrakło, ścieżka do Englisha to kawał solidnej rozrywki, której walory docenić można nie tylko oglądając film, ale i przysłuchując się temu wszystkiemu poza obrazem. Co jak co, ale zaprezentowanemu na soundtracku materiałowi nie można podmówić estetyki i przebojowości. Jeżeli miałbym posłużyć się w tym miejscu jakimś krótkim sformułowaniem, to przede wszystkim powiedziałbym, że Johnny English jest jedną wielką kliszą. Pracą odtwórczą czerpiącą pełną garścią z tego, co w filmowej muzyce szpiegowskiej najlepsze. Mamy zatem charakterystyczny temat przewodni (nie odbiegający zresztą konwencją od tych z filmów o agencie 007), solidną i dobrze zorkiestrowaną muzyczną akcję i specyficzne instrumentarium za pomocą którego możemy tego wszystkiego doświadczyć. Zacznijmy jednak od początku…

Wydana przez wytwórnię Decca płyta z soundtrackiem jest godzinną podróżą nie tylko przez to, co w „original score” najciekawsze. Album otwiera wyprodukowana przez Hansa Zimmera i jego współpracowników, a promująca film, piosenka – A Man for All Seasons. Ot taki popowy popłuczyn pozostały z przygody Media Ventures nad projektem zanim ostatecznie zrezygnowano z usług tej firmy. Piosenka ta stanowi zdecydowanie najsłabsze ogniwo materiału, jaki znalazł się na płycie. Po tych niespełna czterech minutach komercyjnego szlamu wędrujemy do meritum sprawy, czyli tematu przewodniego partytury. Zanim go jednak usłyszymy, już na starcie, parafrazując słynną fanfarę-temat Jamesa Bonda, Ed Shearmur zasygnalizuje słuchaczowi w jakim kierunku zmierzała będzie jego muzyka. Silnie rozbudowana sekcja dęta blaszana, charakterystyczne gitary i ten niesamowity jazzowo-orkiestrowy klimat… Kompozytor idealnie korzysta z dorobku twórczego Barry’ego i jego następców, choć niekiedy wydaje się zbyt mocno przeginać w drugą stronę. Jeżeli bowiem cała otoczka stylistyczna, w jakiej zamknięto ścieżkę dźwiękową do Johnny’ego Englisha wywołać może sentymentalne, dosyć pozytywne wspomnienia, to sam temat przewodni (gdzie zabrakło owego elementu kreatywności) wydaje się już płaski i aż nadto patetyczny. Przerysowany w stosunku do postaci, którą miał ilustrować. Niemniej to właśnie temat przewodni stanowi oś, wokół której obraca się niemalże cała partytura. Jak na film akcji przestało nie będziemy narzekać na brak muzycznych wrażeń. Smętną i mało absorbującą muzykę tła ograniczono na albumie do niezbędnego minimum, dzięki czemu mamy sporo czasu na delektowanie się prawdziwym orkiestrowym majstersztykiem. Instrumentaliści z Robertem Elhai na czele (nadwornym aranżerem m.in. Elliota Goldenthala) pokazali prawdziwą klasę. Utwory takie, jak Truck Chase, czy For England to rozrywka w pełnym tego słowa znaczeniu. Słucha się ich z prawdziwą przyjemnością i często się do nich wraca.

Nie samą akcją jednak człowiek żyje. Agent English, choć strasznie rozgarnięty, również przeżywa pewne problemy i rozterki, co musiało znaleźć swoje ujście w muzyce Shearmura. Przykładem jest jazzowa, melancholijna odsłona tematu głównego, jakiej doświadczyć możemy w pierwszej połowie utworu Off the Case. Nieco więcej powagi dostarczy nam epicki, chóralno-orkiestrowy motyw Pascala Sauvage’a – antybohatera filmowego, z którym tak nieudolnie walczy nasz Johnny English. Walorów estetycznych nie można odmówić również dwóm skomponowanym specjalnie na potrzeby filmu, utworom, znanego kwartetu smyczkowego „Bond”. Pierwszy z nich, Kismet, to jeden z moich ulubionych fragmentów na albumie. Mam słabość do tego typu smyczkowych melodii osadzonych na perkusyjnym bicie i okraszonych miłym dla ucha orkiestrowym aranżem. Drugi utwór, to niespecjalnie absorbująca uwagę, latynoamerykańska interpretacja tematu głównego partytury. Ponadto na płycie znalazły się jeszcze dwie piosenki, których fragmenty usłyszymy również w filmie: klasyk zespołu ABBA, Does Your Mother Know? oraz trip-hopowa przyśpiewka grupy Moloko, The Only Ones. Ot miły, aczkolwiek niekoniecznie potrzebny dodatek do soundtracku. Dosyć ciekawym zjawiskiem jest natomiast ostatni utwór na płycie, Agent No.1. Rozpoczyna się przyjemnym tematem gitarowym, który po trzech minutach ustępuje miejsca… ciszy. Przez około 10 kolejnych minut nic się nie dzieje, aż tu nagle, niż tego, ni z owego, pojawia się ładny, kameralny motyw na solową trąbkę i fortepian.

Nie mogę mówić o partyturze do Johnny’ego Englisha bez pewnego sentymentu w głosie. W końcu tyle lat już minęło od jej premiery i przez ten czas muzyka ta towarzyszyła mi wiele razy w przeróżnych sytuacjach. Zawsze jednak powracałem do niej z nastawieniem, że pomoże mi ona oderwać się od szarej, pokrytej kurzem nudy, rzeczywistości. Jako rozrywka sprawdza się zatem bardzo dobrze i chwała jej za to. Solidne 4 za mile spędzony czas i drobny minus za brak większej kreatywności w tematyce.

Inne recenzje z serii:

  • Johnny English: Reborn
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze