Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Commando (Komando)

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 24-09-2011 r.

Fani Jamesa Hornera mają naprawdę dobry rok. Sensacyjnym wydaje się sam fakt, że ich ulubieniec przyjął angaż aż do dwóch epickich filmów akcji, które prognozują ciekawą pod względem stylistyki i pełną wrażeń mieszankę muzyczną. Mało? Czołowe amerykańskie wytwórnie muzyczne zajmujące się wydawaniem soundtracków zadbały również o tych, którzy od współczesnej, bardziej cenią sobie niegdysiejszą twórczość Hornera. Jeszcze w kwietniu cieszyliśmy się pierwszym oficjalnym wydaniem Testamentu, aż tu nagle świat obiegła informacja, że wytwórnia La-La Land Records planuje wznowienie jednej z najbardziej rozchwytywanych ścieżek dźwiękowych „Dżejmsa”, Commando. Wydany w limitowanym nakładzie przez Varese Sarabande w 2003 roku, album, rozszedł się błyskawicznie i przez długi czas był prawdziwym rarytasem na serwisach aukcyjnych. Dziwne, bo rzeczony score nigdy nie zaliczany był do grona największych osiągnięć Hornera. Jak widać, powszechna opinią o jakości muzycznego tworu nie zawsze musi iść w parze z popytem na niego. Tym bardziej, jeżeli film do którego dana muzyka została skomponowana, przez wiele środowisk filmowych traktowany jest z przesadną czcią.

Wielu zastanawia się zatem, co takiego ma w sobie muzyka do Commando, że jedyne dostępne na serwisach aukcyjnych kopie z soundtrackiem osiągają tak wysokie ceny? Partytura Hornera jest prosta jak w mordę strzelił, uboga pod względem tematycznym, a na dodatek brzmi jak dziesiątki podobnych prac wyjętych z filmów akcji lat osiemdziesiątych. Co więc przykuwa uwagę miłośników muzyki filmowej? Chyba owa prostota dzieła, która doskonale komponuje się z niemniej skomplikowanym obrazem filmowym. Historii Johna Matrixa przywoływać chyba nie muszę. Publiczne stacje telewizyjne swojego czasu bardzo mocno znęcały się nad Commando. Nieustanna akcja i gęsto ścielący się trup, to nie jedyne atuty tego filmu. Tak się składa, że całkiem dobrze wypadła w nim również muzyka, która jak na tamte lata w karierze Jamesa Hornera była dosyć odważna, ale i bardzo łatwo wpadająca w ucho. Partytura Hornera, to jeden z niewielu elementów filmu, który zostanie zapamiętany po jego obejrzeniu. I nie chodzi mi tu wcale o dobre wrażenie jakie robi na tle partackiej roboty dźwiękowców.

Siłą nośną partytury jest jej strona melodyjna, a właściwie temat główny dzięki któremu ta melodyka może w ogóle zaistnieć. Bieda w zakresie tematyki paraliżuje. James Horner skonstruował właściwie tylko jeden temat akcji, wokół którego próbuje skupić całą kompozycję. Nie on jednak stanowi atrakcję tego przedsięwzięcia muzycznego, a otoczka stylistyczna owego tematu i właściwie większości ścieżki dźwiękowej. Bardzo surowe brzmienie metalicznych sampli, czy padów perkusyjnych i te pop-jazzowe wstawki… Z perspektywy czasu wydawać się to może nieco anachroniczne, żeby nie powiedzieć, śmieszne. Aby jednak zrozumieć to, co popełnił Horner warto cofnąć się o kilka lat wstecz i przypomnieć sobie jego wcześniejsze dokonania. Gniew Khana, 48 Hours, czy chociażby Gorky Park, to tylko niektóre pozycje w jego filmografii, które pozwoliły młodemu jeszcze kompozytorowi na solidny szlif w łączeniu dynamicznego, pełnego entuzjazmu orkiestrowego brzmienia z surową, ale umiejętnie dawkowaną elektroniką. Commando miało być wisienką na torcie tego wieloletniego eksperymentu. Patrząc na to, co popełnił Horner, dochodzę do wniosku, że pisząc ten score bawił się przednio! Co więcej, swoim entuzjazmem i bezkompromisowością w popularyzowaniu partytury różnymi zabiegami, zrobił naprawdę solidną konkurencję innemu kultowemu akcyjniakowi Jerry’ego Goldsmitha – First Blod… No dobrze. Może zagalopowałem się nieco w tych porównaniach napisanej lekką ręką partytury do prawdziwego orkiestrowego majstersztyku. Niemniej obu kompozycji (bez względu na instrumentarium i sposób korzystania z dobrodziejstw syntetycznego brzmienia), słucha się z zapartym tchem.


Jak już wspomniałem wcześniej, James Horner nie rozpieszcza nas bogactwem tematycznym. Partyturą rządzi właściwie jedna melodia – temat akcji, który dzięki swojemu etnicznemu, karaibsko-afrykańskiemu brzmieniu (calypso), jest najbardziej interesującym atutem partytury. Częstym towarzyszem owych afrykańskich bębnów jest flet shakuhachi, tak chętnie wykorzystywany przez kompozytora aż do dnia dzisiejszego. Gdy dodamy to wszystko do rytmicznej perkusji i przemnożymy przez gitary elektryczne i samplery, to otrzymujemy niezły pumpin’, którego pozazdrościć mogłaby niejedna ścieżka dźwiękowa tamtych lat. Niewiele jest tu miejsca na skomplikowany (=nudny) underscore. Przejścia pomiędzy kolejnymi porcjami energicznej akcji łatane są prostym perkusyjnym bitem i syntezowanym basem. Ten drugi całkiem nieźle zresztą poczyna sobie w wielu budujących napięcie scenach. Scenach poprzedzających, rzecz jasna, wartką akcję. Poza wspomnianymi wyżej, odnotować warto również obecność smyczkowego motywu Jenny. Melodia ta, choć mdła w swojej prostocie, pełni dosyć istotną rolę nie tylko w kontekście wyjętej z podręczników dla pierwszoklasistów, miłości Johna do swojej córki, ale również obecności wciągniętej w wir wydarzeń, Bogu ducha winnej, Cindy.



Mam świadomość tego, że niekiedy przemawia przeze mnie zafascynowany twórczością Hornera fanboy. Między innymi dlatego staram się nie brać na warsztat prac tego kompozytora, bo ocena końcowa rozmijałaby się niejednokrotnie z definicją obiektywnej krytyki. Cóż, serce mówi jedno, a rozum ostrzega przed hurra-entuzjstycznym potraktowaniem Commando. Pomijając zatem całą kultową otoczkę, trzeba jasno i konkretnie stwierdzić, że jest to muzyka raczej prosta, komunikująca się z widzem / słuchaczem na stosunkowo niskich płaszczyznach brzmieniowych. Nie dziwi więc, że kompozycja Hornera dobrze sprawuje się w filmie, a i na albumie ma prawo się podobać i dostarczać rozrywki, ale do pewnego momentu. Album Varese wykrzesał z tej partytury właściwie wszystko, co warte większej uwagi. I choć osobiście wdzięczny jestem wytwórni La-La Land Records za to rozszerzone (limitowane) wydanie z pięknie remasterowanym dźwiękiem, z kapitalną piosenką grupy The Power Stadion, a przede wszystkim za wspaniałe opisy w dołączonej do płyty książeczce, to jednak wiem, że dla przeciętnego „Kowalskiego” będzie to tylko niewiele znaczący akcyjniak. Ale fan i tak wie swoje. 😉

Najnowsze recenzje

Komentarze