Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Lee Holdridge

Call of the Wild, the (Zew krwi) 1

(1993)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 25-06-2011 r.

Zew krwi to chyba najbardziej znana powieść Jacka Londona, zaraz obok Białego kła, którego jest niejako lustrzanym odbiciem: tam wilk zostaje oswojony i staje się przyjacielem ludzi, tutaj to z domowego psa hartuje się zwierz radzący sobie w najdzikszych ostępach Alaski, by na koniec dołączyć do watahy wilków. Pośród licznych filmowych adaptacji książki, trafiłem pewnego razu na telewizyjną wersję z roku 1993, koncentrującej się bardziej na postaci młodego poszukiwacza złota – Johna Thorntona, niż na psie Bucku. Ogólnie jest to bardzo poprawna produkcja, przyzwoicie zrealizowana i zagrana, taka w sam raz na niedzielne popołudnie. Jeden element wszakże zwrócił moją uwagę i oczywiście nie byłoby tego tekstu, gdyby nie była nim muzyka.

Score do tej ekranizacji napisał Lee Holdridge, znany u nas głównie za sprawą znakomitych Mgieł Avalonu a będący prawdziwym fachowcem od filmów telewizyjnych, bo akurat zajmują one jakieś 90% jego kariery a sporo przyniosło mu nominacje czy nawet nagrody Emmy. W przypadku Zewu krwi skończyło się „tylko” na nominowaniu, ale myślę, że sam fakt takiego wyróżnienia stawia muzykę w jak najlepszym świetle, tym bardziej, iż The Call of the Wild nie był żadnym hitem, który doczekałby się nominacji z rozpędu w kilkunastu kategoriach. Akurat poza ścieżką dźwiękową, żaden inny element nie znalazł uznania w oczach przyznającego tę nagrodę gremium.

Score do Zewu krwi to niemal typowa familijno-przygodowa kompozycja z przełomu lat 80. i 90. Klasyczne, orkiestrowe brzmienie; chwytliwy, często powtarzany temat główny; wszystko przypominające trochę skrzyżowanie pochodzących z tamtego okresu prac Basila Poledourisa, Jamesa Hornera, Trevora Jonesa, Roberta Folka no i oczywiście samego Holdridge’a. W zależności od aranżacji wspomnianego tematu głównego każdy będzie mógł dopatrzeć się drobnych podobieństw do twórczości któregoś z tych kompozytorów, a czasem nawet do kilku jednocześnie. Oczywiście wynika to tylko i wyłącznie z korzystaniu przez nich wszystkich z podobnych schematów do tego typu score’ów. A że wszyscy oni potrafili znakomicie rozpisywać swoje partytury na orkiestrę… Tak, tak, Holdridge też to potrafi. Słowa „fachowiec” akapit wcześniej nie użyłem bynajmniej przypadkowo, choć oczywiście należy też zauważyć wkład dwójki pomagającej przy orkiestrowaniu, w tym samego Dona Davisa. Ilość aranżacji głównego tematu jest tu doprawdy spora, a w każdej z nich brzmi on bardzo dobrze. Czy to na smyczki w tej szerokiej pejzażowej, można by rzec westernowej manierze (Main Title), albo i bardziej lirycznie (Buck’s Journey), czy w najbardziej epickiej, tryumfalnej z dętymi blaszanymi na pierwszym planie i dodanymi perkusjonaliami (końcówka Leaving the Yukon), czy też w nobliwej, stonowanej, smutnej na flety (początek ostatniego utworu).

Jednak gdybym miał wskazać najpiękniejsze i najbardziej pamiętne momenty partytury, to bez wahania postawiłbym na wszelkie fragmenty, w których do orkiestry dołącza fantazyjny, eteryczny chórek. Tych wejść jest tak mało i są one tak krótkie, że już oglądając film zacząłem się zastanawiać, czy producentom opłacało się angażować chór dla nagrania łącznie tych może dwóch, góra trzech minut. Cóż, jak wyszło to od strony finansowej, tego nie wiem, niemniej od strony czysto muzycznej jestem przekonany, że zdecydowanie było warto. Każde bowiem pojawienie się warstwy wokalnej dodaje do score’u Holdridge’a obok piękna samego w sobie, także szczypty magii. Nadmiar tego w Zewie krwi raczej by nie pasował, ale kompozytor rodem z Haiti właśnie do swojej partytury wrzucił chór w ilości odpowiedniej. Choć oczywiście każdy słuchacz, choćby po takim Letting Buck Go, gdzie chór fantastycznie wspiera orkiestrę w kolejnej aranżacji tematu głównego, chciałby tego więcej i więcej…

Poza tematem głównym trudno wskazać jakikolwiek inny, co oczywiście nie oznacza, że cały score to jedna wielka wariacja zbudowana wokół niego. Nawet jeśli jest go tu tyle, że aż możemy odczuć pewien przesyt, to znajdziemy w partyturze szereg innych przyjemnych melodyjnych fragmentów, których jednak nie nazwałbym motywami, gdyż kompozytor po ich zaprezentowaniu raczej już do nich nie wraca. Oprócz tego troszkę, ale nie za wiele ilustracyjności, odrobinka underscore, czy action-score (np. w Being Stalked / Indian Attack z całkiem porządnymi partiami na dęciaki), wszystko klasycznie, „po bożemu” podane i rozpisane na orkiestrę, czy też solowe instrumenty. Holdridge, co może i szkoda, nie zdecydował się tu na żadne etniczne elementy, toteż mimo ważnej roli Indianina w filmie, żadnych indiańskich/alaskańskich piszczałek ani bębnów nie uświadczymy.

The Call of the Wild gwarantuje spędzenie 45 minut w niezwykle przyjemny i miły sposób, oczywiście o ile lubi się muzykę filmową w orkiestrowej stylistyce partytur epic-adventure-fantasy-family rodem z początków lat 90. Ja osobiście bardzo lubię i zawsze z przyjemnością odkrywam jakieś zapomniane score’y w takim brzmieniu z takiego okresu. Zwłaszcza tak fachowo przyrządzone, jak ten od Lee Holdridge’a. Żaden to przełom, żaden to klasyk, ale niewątpliwie udana jest to kompozycja i tak po prostu „fajny” soundtrack. Mimo, że niestety nie łatwo dorwać tę muzykę, bo Prometheus wypuścił ją tylko jako promo, to warto. Warto poczuć ten holdridge’owski Zew krwi.

Najnowsze recenzje

Komentarze