Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Ottman, Alexander Rudd

Unknown (Tożsamość)

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 08-06-2011 r.

Kariera Johna Ottmana to historia wzlotów i upadków. Istna sinusoida wydarzeń, która każe zastanawiać się nad tym, co tak na dobrą sprawę determinuje funkcjonowanie tegoż kompozytora w branży. Z jednej strony potrafi udowodnić, że praca z orkiestrą to dla niego fraszka, z drugiej, nie potrafi odpędzić się od projektów miałkich pod względem fabularnym i bazujących w pewnym stopniu na kliszach. Nie jestem do końca przekonany, czy to wina zbytniej zuchwałości kompozytora, czy też jego lenistwa, że podejmuje się produkcji tak suchych jak Fantastyczna czwórka, czy Inwazja. Produkcji już u podstaw gaszących ambicje do wykazania się czymś więcej, aniżeli umiejętnym powielaniem schematów i zamykaniem się w ciasnych ramach podręcznikowego scoringu. Choć najnowszy film Jaume Collet-Serra, Tożsamość, nie grzeszy ambicją, z pewnością dał kompozytorowi szansę na wykazanie się talentem po raz kolejny – tak samo jak zrobił to nieraz, tworząc ścieżki dźwiękowe do wcześniejszych obrazów hiszpańskiego reżysera: Sierota i Dom woskowych ciał. Jednakże pomysłów na muzykę zabrakło. Ottman uciekł się więc do kontekstowości. Do ilustracji, która spełnia co prawda wszystkie narzucone przez film wymogi, ale poza nim jawi się jako produkt z wielkim trudem absorbujący uwagę przeciętnego Kowalskiego.

Wydany przez Varese Sarabande 53-minutowy score, to bardzo długa i wymagająca szczególnej atencji podróż przez ogarnięty niepewnością i niezdecydowaniem, warsztat kompozytora. W ogóle partyturę do filmu Tożsamość nazwać można „muzyką kontrastów”. Próbą godzenia ze sobą dramatycznych przeżyć głównego bohatera, dr Martina Harrisa, któremu ktoś próbuje ukraść życie, z wyrachowaną grą, gdzie stawką jest brutalna niekiedy walka o przetrwanie. Czasami zastanawiam się ile do powiedzenia w tym projekcie miał Alexander Rudd. Kim tak na dobrą sprawę jest ten kompozytor i co takiego uczynił, że jego nazwisko pojawia się na okładce płyty? Nie raz mogliśmy się przekonać, że Ottman lubi korzystać z pomocy mniej znanych muzyków, głównie w momencie tworzenia aranżacji. Udział brytyjskiego kompozytora wydaje się w tym przypadku nieco bardziej znaczący i nie zdziwiłbym się wcale, gdyby to właśnie on odpowiedzialny był za produkcję syntetycznej warstwy kompozycji. Bardziej niż w poprzednich pracach Ottmana mamy tu bowiem do czynienia z opieraniem muzycznej akcji na rytmicznych bitach. Psują one zresztą wizerunek ścieżki, która wydaje się niekiedy być rozdartą pomiędzy doskonale zaaranżowanymi na orkiestrę utworami akcji, a mniej finezyjnie popełnionymi „zapychaczami filmowych scen”. Oczywiście zdarzają się momenty, gdzie żywe instrumenty ładnie współgrają z różnego rodzaju perkusjami lub metalicznymi samplami, przywołującymi na myśl twórczość Marco Beltramiego. Szkoda tylko, że obok ciekawych utworów jak Evil Car pojawia się szereg innych, będących niczym więcej, jak tylko wypranym z pomysłu jazgotem (np.: końcówka The Hospital).

Budowanie napięcia to główne zadanie ścieżki dźwiękowej do filmu Tożsamość. Partytura nie ogranicza się jednak do suspensu, czy atakowania słuchacza świdrującymi, dysonującymi z innymi sekcjami smyczkami. W muzyce Ottmana nie zabrakło także liryki. Ubogiej co prawda w wykonaniu, ale oddającej poniekąd poczucie wyalienowania Martina Harrisa ze swojego dotychczasowego życia – człowieka, któremu przychodzi mierzyć się teraz przede wszystkim ze swoimi wewnętrznymi demonami. Podstawowym środkiem wyrazu jest tu (co nie dziwi w ogóle) fortepian, który za pomocą zaledwie kilku akordów tworzy wystarczające na potrzeby filmu melancholijne tło. W połączeniu ze snującymi się smyczkami otrzymujemy nawet przyjemnie brzmiące tematy – tak jak w utworze otwierającym płytę, Welcome to Berlin. Szkoda tylko, że Ottman i Rudd nie robią prawie nic, aby rozwijać narzucone na samym początku koncepcje. Liryka z czasem umiera, a emocje okazują się po pewnym czasie bardzo naiwne.

Tożsamość, to taki współczesny „everyscore”. Bardzo anonimowy wśród tysięcy sobie podobnych i raczej nie przekonujący do tego, że jest w stanie zafunkcjonować bez kontekstu filmowego. Jaki jest sens wydawania tego typu ścieżek dźwiękowych? Miłośnicy muzyki filmowej od dobrych kilku lat zastanawiają się nad tym problemem i kierują w stronę Roberta Townsona pytania o zasadność takiego postępowania. Przykro się robi, gdy wchodząc do sklepu muzycznego widzimy jak półki uginają się pod naporem jałowych i słabych partytur, w momencie gdy warte uwagi tytuły wydaje się niekiedy tylko w wersji download. Żale schowajmy póki co do kieszeni i skupmy się na faktach, a faktem jest, że John Ottman i Alexander Rudd nie popisali się niczym specjalnym. Zdawać by się mogło, że jeden z bardziej obiecujących niegdyś amerykańskich twórców muzyki filmowej znów na chwilę zgubił gdzieś swoją tożsamość i skomplikowany proces kompozycji zamienił na typową rzemieślniczą pracę. Oby dość szybko wyciągnął wnioski ze swojego postępowania, a nade wszystko zdecydował się czego tak na dobrą sprawę oczekuje od muzyki filmowej.


Najnowsze recenzje

Komentarze