Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hans Zimmer, różni wykonawcy

Madagascar (Madagaskar)

(2005)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Sukces Shreka sprawił, że jak grzyby po deszczu pojawiać zaczęły się animowane komedie o zacięciu parodystycznym. Zasady tego typu produkcji są proste: poziom dosłowny ma służyć uciesze dziecięcej gawiedzi, natomiast „drugie dno” (czytelne odniesienia o charakterze pastiszowym) sprawiają, że film satysfakcjonuje też opiekuna niesfornego hultaja, pragnącego swą małą pupiną wywiercić dziurę w kinowym fotelu. W celu wykreowaniu owej aury parodystycznej realiztorzy filmów bardzo często posługują się czytelnymi skojarzeniami muzycznymi. To one pomagają jasno i bez żadnej pomyłki dookreślić jaki oryginał wskazuje obraz, to one precyzują i wskazują konkretnego adresata odniesień.

Dotychczas twórcy animowanych produkcji korzystali z owych nawiązań muzycznych bardzo subtelnie. Kompozytor pisał oryginalną muzykę, która jedynie klimatem, lub mało znaczącymi fragmentami mówiła o źródle inspiracji. I tak „Uciekające Kurczaki” przywoływały „Wielką Ucieczkę”, a „Iniemamocni” – serię bondowską. Autorzy Madagaskaru idą dalej. Oryginalna ilustracja, stworzona przez Hansa Zimmera i zastęp jego giermków, odgrywa bowiem w filmie rolę zupełnie drugorzędną. Reżyser (Eric Darnell) postawił na maksymalną czytelność nawiązań. Nie bawił się w jakieś tam subtelności. Stąd minimalizacja muzyki napisanej specjalnie na potrzeby filmu i proste, bezpardonowe zastosowanie utworów oryginalnych, explicite wskazujących na pierwowzór („Staying Alive”, „Chariots of Fire”, „Hawai Five – O”, czy nie umieszczony na ścieżce dźwiękowej temat Thomasa Newmana z „American Beauty”). Czy takie rozwiązanie okazało się złe dla filmu? Nie sądzę. Wbrew temu co pisze Christian Clemmensen, nie odczuwam irytacji, gdy obok Luisa Armstronga pojawia się dynamiczne, dancowe „I like to move it”. Wszak pamiętajmy, że Madagascar jest komedią, a komedia rządzi się swoimi, specyficznymi prawami, prawami, które pozwalają na łamanie decorum (jak definiował Arystoteles).

A jak prezentuje się muzyka na płycie, gdy oderwiemy ją od obrazu? Niestety na samym początku należy stwierdzić, że wydanie płyty jest po prostu koszmarne. To przykład typowego chwytu marketingowego, którego pomysłodawcę powinno się skazać na lata niewoli w gospodarstwie agroturystycznym w jakimś Pikutkowie. Skąd te gorzkie słowa? Otóż nieoryginalna, szlagierowa muzyka do komedii parodystycznych posiada jedną podstawową wadę – na dłuższą metę nie może z powodzeniem istnieć w przestrzeni pozafilmowej. Po cóż bowiem kolejny raz powtarzać na soundtracku takie ograne standardy jak utwory Vangelisa, Bee Geesów, Luisa Armstronga, czy zespołu The Ventures, standardy które każdy szanujący się miłośnik muzyki, dawno już wchłonął drogą radiowej osmozy? Zrozumiałbym celowość takiego zabiegu gdyby producenci chcieli wydać „complete score”, na którym kronikarska dokładność kazałaby zamieścić wszystkie utwory pojawiające się w filmie. W Madagaskarze tak się jednak nie dzieje, albowiem ścieżka nie uwzględnia ani tematu Thomasa Newmana z „American Beauty”, ani słynnych fanfar Elmera Bernsteina, będących znakiem rozpoznawczym dokumentów „National Geographic”, ani nawet piosenki Franka Sinatry „New York New York”. Skąd te niekonsekwencje? Myślę, że można się ich łatwo domyślić – prawa autorskie. Tylko skoro one nam tu barabanią, to po co wydawać coś co zawiera jedynie jakieś 20 minut muzyki wartej posłuchania?

Właśnie 20 minut. Tyle mniej więcej kompozycji oryginalnych (score), wartych przypomnienia („I Like to move it”, „Boogie Wonderland”), lub wreszcie odświeżonych („Born Free) zawiera ten soundtrack. Do tych nieoryginalnych, aczkolwiek wartych odbrązowienia należy niegdysiejszy klasyk parkietów (dawno temu wykonywany przez mało komu coś mówiącą dziś grupę Real 2 Real) „I Like to move it”. W angielskiej wersji językowej wykonuje ją nadworny pajac MTV, amerykański Krzysztof Skiba czyli Ali G (użyczający głosu królowi Julianowi). Choć jego wersja poraża dynamiką, to znacznie bardziej intrygujący jest polski odpowiednik (Jarosława Boberka) z mistrzowskim tekstem „wyginam śmiało ciało”. Cóż szkoda tylko, że póki co nie dane jest nam rozkoszować się rodzimą wersją tej piosenki. Drugim fragmentem, który chociaż nie jest genialny, to jednak stanowi esencję dyskotekowego stylu lat 70, jest piosenka zespołu Earth Wind and Fire – „Boogi Wonderland” – bez wątpienia warta przypomnienia, przede wszystkim ze względu na swój optymistyczny dynamizm. Pozostałe utwory to już właściwie „original score”. Jego koordynatorem był Hans Zimmer, który jednak niespecjalnie się w tym wypadku namęczył – miał bowiem do pomocy całe stada wyrobników, którzy nie tylko pomagali mu w aranżacjach tematów (morriconowski „Best Friends”, funkowy „Bacon of Liberty”), ale także stworzyli swoje własne, szkoda że tak marne kompozycje (bondowsko – schifrinowski „Whacked Out Conspiracy Dooleya, czy pozbawiony jakiegokolwiek muzycznego pomysłu „The Foosa Atack Pereiry). Płyta pod względem zawartości score, byłaby zapewne totalną żenadą, gdyby nie dwa utwory. Pierwszym jest dynamiczny „Zoosters Breakout”, pokazujący, że Zimmer to cały czas kompozytor z pierwszej ligi twórców Hollwyoodu, kompozytor który jednak nie miał tutaj możliwości wykorzystania swoich talentów. Drugim fragmentem jest – istna perełka albumu – odświeżone „Born Free”. Piszę odświeżone, gdyż temat ten skomponowany został 40 lat temu przez Johna Barry’ego do filmu pod tym samym tytułem (kompozytor otrzymał zań dwa Oskary za swoją partyturę i za piosenkę). Hans Zimmer wziąwszy na warsztat tracący myszką temat słynnego Anglika, przearanżował całość po swojemu. Uwspółcześnił, zmienił tempo, dodał syntezatory i chór (w wersji nie zamieszczonej na płycie). Brzmi to bardzo w stylu Króla Lwa, lecz mnie wcale te podobieństwa nie przeszkadzają. Powstał bowiem wspaniały, pełen dzikiej energii kawałek, dobitnie pokazujący jak wielkim „tematykiem” był/jest John Barry i jak sprawnym renowatorem muzycznych staroci jest Hans Zimmer.

Chcąc podsumować płytę z filmu Madagaskar należy zauważyć, iż mamy do czynienia z typowym produktem marketingowym, którego w żadnym razie nie można nazwać „Original Motion Picture Soundtrack”. Jest to rodzaj „compilation score”, składanki niezbyt wysokich lotów, która warta jest zakupienia jedynie dla kilku ciekawych utworów. Sądzę, że to zdecydowanie za mało żeby wydać 60 zł na coś co po dwu, lub trzykrotnym przesłuchaniu trafi sobie na dno szuflady, albo na aukcje allegro. Tak więc prawdziwi miłośnicy dobrych, oryginalnych soundtracków trzymajcie się od Madagaskaru z daleka, a jeśli już zafascynowali was bohaterowie (Pingwiny!!!) nowej produkcji wytwórni Dreamworks, może lepiej poczekajcie na DVD. Wraz z obrazem ta muzyka na pewno zabrzmi lepiej, niż na tym marnym soundtracku, który zalał polskie sklepy płytowe.

Najnowsze recenzje

Komentarze