Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Sommersby

(1993)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 08-02-2011 r.

Swoje największe osiągnięcia kompozytorzy filmowi zawdzięczają zazwyczaj filmom ważnym, przełomowym, wielkim, popularnym hitom, pozycjom, które w jakiś sposób inspirowały ich do napisania ilustracji ponadprzeciętnych. Nie jest to jednak regułą… Chociaż to wczesne, ogromne sukcesy dwóch Batmanów, Edwarda Nożycorękiego oraz Miasteczka Halloween są słusznie wskazywane jako apogeum kreatywności oraz talentu Danny Elfmana, który w owym czasie pojawił się sensacyjnie na scenie filmowej, to według mnie jeszcze inna kompozycja z początkowej fazy jego kariery jawi się jako jego jak dotąd największe dokonanie. Mowa tu o muzyce do melodramatu historycznego Sommersby w reżyserii Jona Amiela, z gwiazdorską obsadą Jodie Foster i Richarda Gere. Obrazu dziś właściwie zupełnie zapomnianego. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że do tego momentu w krótkiej karierze Elfmana – kompozytora filmowego, przeważały albo dziwaczne fantasy spod ręki Tima Burtona albo thrillery/horrory (Darkman, Nocne plemię), angaż przy kostiumowym melodramacie urasta jeszcze bardziej do rangi czegoś nieprzewidywalnego i nietuzinkowego. I dokładnie tak jest. Były lider Oingo Boingo utrzymał tu szerokie, ekspansywne brzmienie hollywoodzkiego melodramatu, ale równocześnie popełnił partyturę mocno odbiegającą od wytycznych tego gatunku, ubarwiając ją szeregiem instrumentalnych ozdobników oraz sensacyjnie dramatyczną otoczką. Muzyką niezwykle dojrzałą jak na tak wydawałoby się niedoświadczonego na tym polu twórcy.

Wizytówką Sommersby jest jego złożony, przesycony nostalgią, ale też ocierający się o epickość temat główny. To on począwszy od przykuwającego uwagę Main Titles jest przez kompozytora eksploatowany w różnych formach – od pobudzającej wyobraźnię epiki w stylu Johna Barry, przez energetyczne wcielenie w Going to Nashville, aż po melodramatyczną postać w końcowej fazie albumu wydanego przez wytwórnię Elektra. W innych przypadkach wykonywany jest na liryczną, spokojną modłę. Elfman ucieka się w Sommersby również do tzw. americany, specyficznego brzmienia, które przynajmniej na kanwie muzyki filmowej, mocno akcentowane było w twórczości Johna Williamsa. Od siebie dodaje natomiast unoszącą się właściwie stale nad muzyką dozę smutku, nostalgii czy też straty. Nie rzadko, czy to na polu tematyki czy ogólnie pojętego underscore’u, kompozycja brnie w mroczne tonacje, które wskazują na jednego z głównych inspiratorów Amerykanina – legendarnego Bernarda Herrmanna. Przesycone mrokiem, „grube” orkiestracje, wykorzystujące basowy pogłos, również dokładają cegiełkę do nieszablonowego potraktowania partytury przez autora Soka z żuka.

Języczkiem uwagi ilustracji do filmu Amiela są również fantastyczne sekwencje z udziałem instrumentarium etnicznego, które wydają się być stylizowane na muzykę źródłową z okresu (XIX wiek), jednak zachowują całkowicie swój autonomiczny, świeży charakter. Perkusje, piszczałki, harmonijki, gitary, flety, banjo, wkomponowana w to wszystko nierzadko bezbłędnie symfoniczna orkiestra, tworzą znakomitą przeciwwagę dla ciężkiego brzmienia partytury, często prowadzone w ekspresyjnym tempie, dając sporo satysfakcji i frajdy. Przykładem niech będą tu At Work czy świetne Return Montage, niczym najlepsze „sekwencje montażowe” z soundtracków Basila Poledourisa. Jeżeli mroczna, dramatyczna strona Sommersby jest jej duszą, tak owe folkowe harce stworzone przez Elfmana oraz orkiestratorów Steve’a Bartka i Thomasa Pasatieriego, są zdecydowanie jej sercem. Podejrzewam, że szczególnie ten ostatni, ścisły współpracownik Thomasa Newmana w okresie jego największych sukcesów z lat 90-ych, wydaje się być elementem, który mógł zaważyć na tak kreatywnym i świeżym spojrzeniu na tą akurat warstwę partytury Elfmana.

Konkretne i uporządkowane dozowanie tematów, instrumentacji i brzmień, upust swój znajduje w spektakularnej końcówce ścieżki. Rzeczone Finale to przykład sensacyjnej muzyki melodramatycznej na najwyższym poziomie. Poziomie, do którego Elfman właściwie nigdy później się już nie zbliżył. Orkiestra gra tu główne tematy w najbardziej szeroki, epicki i poruszający sposób a symfoniczne brzmienie orkiestry to marzenie wszystkich fanów porządnej muzyki filmowej. Zapada na długo w pamięci, atakuje przedziwnym miksem nostalgii i tragizmu. To tu Elfman osiąga wyżyny hollywoodzkiego melodramatyzmu i niewielu jego kolegów było według mnie kiedykolwiek na takim pułapie. Zachwyca także płynne przejście w ostatni, nastrajający optymistycznie utwór podnoszącej na duchu muzyki etnicznej z wydatnym użyciem orkiestry pod napisy końcowe.

Różnorodność Sommersby tkwi również w solowych partiach, przypominając mi podobną ich funkcję w równie ciężkich Prochach Angeli wspomnianego Williamsa. Wspomnieć należy tu skrzypce, świetnie graną solową trąbkę, będącą zazwyczaj „wisienką na torcie” we wszystkich wykonaniach głównego tematu, etniczne flety oraz delikatne gitary akustyczne wskazujące na umiejscowienie filmu w konkretnych realiach historycznych Stanów Zjednoczonych. Ledwie zarysowany materiał miłosny (First Love) jest jak to zwykle bywa u twórcy dość stonowany, gdzieś tam rozgrywający się między nutami.

Konkludując, należy żałować, że Danny Elfman nie otrzymuje tego rodzaju zleceń, pozwalających pisać mu muzykę tak dość odmienną od większości swej twórczości. Inspirujących go do szukania nowych brzmień w gatunkach tak skostniałych jak melodramat kostiumowy czy dramat. Na siłę można podpiąć pod to część jego twórczości z ostatnich lat (głównie filmy Gusa Van Santa), ale żadna z tych pozycji nie zbliżyła się do rozmachu i emocji, które generuje Sommersby. Sam film widziałem dość dawno temu, z tego też powodu nie będę brał pod uwagę oceny muzyki w filmie. Nie trudno jednak się domyślić (pamiętając przynajmniej z niego kilka sekwencji), że na pewno nie mogła ona tam wypaść słabo i była jedną z jego największych zalet. Świadczyć może o tym choćby to, że firma Regency Enterprises, która go wyprodukowała, wykorzystała jako podkład pod swoje logo (stylizowana niebiesko-rzarząca się litera R) pierwsze takty kompozycji Elfmana z użyciem etnicznych fletów. Według niżej podpisanego Sommersby to elfmanowskie opus magnum, muzyka, w której idzie się zakochać, imponująca i jeszcze raz potwierdzająca niezwykły talent kompozytora. Jedynym problemem dla potencjalnego słuchacza może być wspomniany wyżej, dość mroczny i stonowany underscore, ale i w nim dosłuchać można się ciekawych rozwiązań kompozycyjnych (typowe dla Elfmana…) – zdecydowanie jest integralną częścią tej kapitalnie skrojonej na albumie ścieżki dźwiękowej. Odsłuchowi wydatnie pomaga również idealna długość albumu – 52 minuty. Niestety, płyta obecnie jest trudna do zdobycia i jej sytuację na rynku może poprawić jedynie wznowienie lub wydanie kompletnego score’u.

Najnowsze recenzje

Komentarze