Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Next Three Days, the (Dla niej wszystko)

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 28-12-2010 r.

Przełączenie się z trybu epickiego na tryb kameralnego dramatu to dla Elfmana nie pierwszyzna. Po przepychu i przesycie Alicji w Krainie Czarów kompozytor – trochę nieoczekiwanie – nawiązał współpracę z Paulem Haggisem, twórcą znanym z dość bezkompromisowego spojrzenia na muzykę filmową. Reżyser ten przy pomocy ścieżki dźwiękowej celuje w intymną atmosferę, w refleksyjny pejzaż zahaczający o ambient (Crash) lub w osiągnięte przez zminimalizowany zespół wykonawczy uczucie wyobcowania i porzucenia (In the Valley of Elah). Elfman, przejmując schedę po Ishamie, nie zrewolucjonizował kina Haggisa – ogólne tropy są podobne, muzyka co do zasady nie gra pierwszoplanowej roli, kreuje zamiast tego nastrój i wprowadza bardzo subtelne tony dramatyczne.


The Next Three Days to z pewnością bardzo solidne rzemiosło, które może robić wrażenie profesjonalizmem aranżacji, niemniej jednak wyraźnie odczuwalna jest tu pewna powtarzalność, poruszanie się w obrębie sprawdzonych, bezpiecznych schematów, co w połączeniu z brakiem przebojowości i monstrualną długością albumu nie służy za dobrze autonomicznemu odsłuchowi. Również i w filmie ta typowość i przewidywalność wtrąca Elfmana w odmęty rutyny, zwłaszcza że (za wyjątkiem może finałowego The Truth) nie ma tu centralnej, przyciągającej uwagę sekwencji pokroju Flames z Miasta gniewu. Monumentalny Breakout do takiego miana aspiruje, ale w połączeniu z obrazem wypada zaskakująco anemicznie. Dramaturgia utworu rozplanowana jest bardzo dobrze, ale wtórność kompozytorskich chwytów odziera sekwencję z elementu zaskoczenia, utwór jak gdyby dostaje zadyszki, której nie odczuwało się przy odsłuchu albumowym.


Miejscami można odnieść wrażenie, że The Next Three Days to – całkiem zgrabnie wypracowany – mariaż ostatnich trendów elfmanowskiego stylu z kameralnością spod znaku Thomasa Newmana. Ten drugi element sugerować może rola fortepianu, jego pojedyncze, zamyślone jak gdyby akordy, które wybijają się nad snujące się, smyczkowo-elektroniczne tło. Z racji tego, że w kinie obyczajowym mijającej dekady co drugi kompozytor brzmienie Newmana próbował z lepszym lub gorszym skutkiem imitować, ta stylistyczna synteza wydaje się być trochę niefortunna, tym bardziej że muzyczny język Elfmana również mieści się w definicji ilustracyjnego mainstreamu. Efekt jest taki, że rozciągnięcie ścieżki między elfmanowskim minimalizmem a newmanowską wrażliwością prowadzi nas od jednego schematu w inny, po drodze zahaczając jeszcze o uwielbiane przez Hollywood i samego Haggisa zawodzące żeńskie wokale (The Evidence). Przez to zaś kompozycja nabiera anonimowości, czy może raczej pewnej pospolitości na gruncie swojego gatunku.


Złym posunięciem było w szczególności wydanie tak obfitego albumu – podstawowe pomysly orkiestracyjne są wałkowane praktycznie non stop w powtarzających się konfiguracjach, co jest zrozumiałe z punktu widzenia spójności ścieżki, ale co jednocześnie odwleka niemiłosiernie długo oczekiwaną kulminację. Konstrukcyjnie kompozycję przemyślano bardzo dobrze; Elfman nie spieszy się z odkryciem kart, pieczołowicie i powoli buduje napięcie, nie szarżuje dramaturgią, a najmocniejsze uderzenie zostawia na koniec, gdzie prościutki temat przewodni otrzymuje ładną, efektowną i zapadającą w pamięć aranżację. Nie można nie docenić elfmanowskiego rzemiosła – warsztat to jednak trochę za mało jak na 70 minut albumu, w rezultacie czego niektóre utwory przemykają po prostu niezauważenie i mało co wnoszą do narracji.

Posmak Standard Operating Procedure, w utworach dramatycznych niemała domieszka Wanted (Don Quixote), wreszcie górujący nad całością protoplasta w postaci Serenady Schizophrany – tak w skrócie opisać można styl ścieżki do filmu Haggisa. Choć o klasę lepsza od zupełnie hermetycznej muzyki Klausa Badelta do francuskiego pierwowzoru, kompozycja Elfmana podąża utartymi szlakami, brakuje jej silnego, pamiętnego brzmienia, które stanowiło przed laty o sukcesie Miasta gniewu. Swoim rzemieślniczym zacięciem sprawnie wpisuje się w elfmanowski rok 2010, rok kunsztowny w kategoriach technicznych, ale ubogi jeśli chodzi o inwencję i wyobraźnię.

Najnowsze recenzje

Komentarze