Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alexandre Desplat

Harry Potter and the Deathly Hallows part 1 (Harry Potter i Insygnia Śmierci część 1)

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 07-12-2010 r.

Harry Potter na stałe wpisał się w popkulturę. Można go lubić, można nienawidzić, ale przejść obok obojętnie nawet malkontentom jest niezwykle trudno. Ostatnia część (Harry Potter i Insygnia śmierci) przez pragnących zarobić jeszcze większe pieniądze producentów została podzielona na dwie odsłony. Odbiło się to niestety na jakości filmu, który jest nudny, rozwleczony i co najgorsze, zupełnie pozbawiony klimatu książki. Pewnie niektórzy krytycy będą to nazywać „europejskim szlifem”, dla mnie jednak (mającego w pamięci zarówno poprzednie odsłony, jak i powieść) to po prostu błędy warsztatowe (głównie reżysera Davida Yatesa), które z dynamicznej historii uczyniły pretensjonalną powiastkę, ziejącą słabym aktorstwem i plastykowymi emocjami (scena tańca Harry’ego z Hermioną sprawiła, że gdybym tylko w kinie zdołał zmieścić się pod krzesełkiem na pewno bym się tam skrył).

O ile możemy ganić Yatesa za jego brak umiejętności, to z pewnością każdy miłośnik kina dostrzeże niebanalne zdjęcia Eduardo Serry, błyskotliwą scenografię i… właśnie… i tyle. Jako miłośnik muzyki filmowej bardzo chciałem napisać, że kinomani zauważą też niebanalną muzykę Aleksandre Desplata, ale wtedy chyba nie byłbym szczery, bo tak się po prostu nie dzieje. Ale zacznijmy może od początku.

Chyba wszyscy fani mieli nadzieję, że przy ostatnich dwóch filmach na stołek kompozytorski powróci twórca muzycznego języka serii: John Williams. Tak się jednak nie stało. Posadę otrzymał Aleksandre Desplat, co środowisko miłośników soundtracków przyjęło bardzo dobrze. Francuz ma bowiem (skądinąd słuszną opinie) twórcy intrygującego, posiadającego perfekcyjny warsztat, wreszcie twórcy którego styl ma kilka punktów zbieżnych ze stylem autora Gwiezdnych Wojen. Desplat w wielu wywiadach podsycał dodatkowo oczekiwania fanów mówiąc, że bardzo szanuje to co stworzył Williams i gdy tylko będzie miał okazję to na pewno skorzysta z oryginalnych tematów.

Po przesłuchaniu albumu i obejrzeniu filmu, wciąż nie mogę pozbyć się mieszanych uczuć. Nie można bowiem nie docenić Desplata za jego techniczną umiejętność budowania muzyki. Takie „Obliviate” (z charakterystycznym dla kompozytora rytmem smyczków, na które narzucona zostaje faktura orkiestry), „Snape to Malfoy Manor” (z pulsującym basem), czy wreszcie nietypowo zinstrumentowany „Lovegood” (swoją drogą celnie oddający paranoidalny charakter Xenophiliusa Lovegooda), to z pewnością perełki, które z przyjemnością doceni każdy miłośnik technicznych smaczków. Zresztą nie tylko te utwory oferują dużo muzycznej różnorodności, którą docenić można dopiero przy którymś z kolei odsłuchu. Jest tu z pewnością więcej intrygujących rozwiązań, często nie po raz pierwszy zresztą wykorzystanych przez Francuza („Sky Battle”, „Death Eaters”, „Ron Leaves”, czy wreszcie bardzo tematyczne „Godric’s Hollow Graveyard”).

Niestety odsłuch muzyki ma też swoją gorszą stronę. Album skrojony jest dosyć topornie. Dużo tu nudnego underscoru, który przy braku wyrazistego materiału tematycznego, w połowie płyty zaczyna niemiłosiernie ciążyć, a utwory pokroju „Detonators”, „The Locket”, „The Exodus”, „Bathilda Bagshot” mogą zamęczyć. Do tego dochodzi pewna stylistyczna maniera Desplata (ile to razy już słyszeliśmy podobne rozwiązania z tym pulsującym basem, czy wibrującymi smyczkami), która może – szczególnie biorąc pod uwagę tak ogromną ilość projektów w jakie Desplat był ostatnio zaangażowany – męczyć. Mimo to pewnie nie czepiałbym się za bardzo tej ścieżki, gdyby nie jej oddziaływanie w filmie i tzw. odbiór na tle całej serii.

Jak już bowiem wspominałem technicznie to najwyższy poziom. Kompozytorski, wykonawczy, momentami także koncepcyjny („Obliviate”, „Lovegood”). Niestety seria Harry Pottera rządzi się swoimi prawami i powinna aspirować do bycia jednością. Nie mogę więc zrozumieć dlaczego twórca (pomijając wykastrowany motyw Hedwigi – pojawiający się tylko w motywach wspomnień) zupełnie zrezygnował z wykorzystania tematów z wcześniejszych filmów. Czy wykorzystując je Desplat jakoś by ucierpiał? Chyba nie, natomiast z pewnością podniosłoby to spójność i tak już niespójnej serii. Dodałoby też kilka ciekawych odwołań i kontekstów do interpretacji. Wiem że Desplat tłumaczył się ze swego posunięcia tzw. „dorosłą specyfiką filmu” i jej horrorowymi koneksjami (w jego mniemaniu nie było tu miejsca dla dziecięcych tematów znanych z wcześniejszych odsłon). Niestety dla mnie owe usprawiedliwianie brzmi mglisto i zupełnie nieprzekonywująco (wszak i Williams, i Doyle, i Hooper komponowali mroczne fragmenty dla swoich bohaterów. Francuz mógł je wykorzystać, przetworzyć, puszczając tym samym oczko do słuchacza, tak aby nie tylko ubogacić tym film, ale także wzmóc spójność czyniąc z Insygniów Śmierci prawdziwe uwieńczenie sagi.

Drugim minusem jest moim zdaniem nie do końca udane oddziaływanie muzyki w filmie. Owszem jak wspominałem jest tu kilka wyśmienitych momentów (bez dwóch zdań udało się Francuzowi stworzyć muzyczną wizytówkę utraconego dzieciństwa – motyw wymazywania wspomnień Obliviate), jednak w wielu miejscach muzyka nie odgrywa z obrazem niemal żadnej roli. Ot po prostu jest. Zwykły widz zupełnie jej nie dostrzega, bowiem ani nie jest wyeksponowana, ani nie zachwyca swoim efekciarstwem (to już motywy Hoppera były bardziej rzucające się w uszy). A szkoda bo wiele było momentów gdzie aż prosiło się o silniejszy temat (Sky Battle, Ministry of Magic), który nie tylko wyeksponowałby obraz, ale może co ważniejsze sprawił, że film nie grawitowałby w kierunku nudnej, młodzieżowej pretensjonalności, żywcem wyjętej z serii Zmierzch.

Muzyka z filmu Harry Potter i Insygnia Śmierci część I choć wspina się na wysoki techniczny poziom, nudzi swym perfekcyjnym wtopieniem w film, który z założenia jest przecież kinem rozrywkowym. Po obejrzeniu produkcji Yatesa przez długi czas byłem skonfundowany. W wielu bowiem miejscach autorzy wyraźnie starali się robić kino ambitne, problemowe, które jednak co chwila wpadało w banalną pretensjonalność. Te aspiracje sprawiły, że wybitnie ucierpiała na tym sfera rozrywkowa. Efekt jest taki, że powstał film, który jest nie wiadomo czym i co gorsza nie wiadomo dla kogo. Film do którego Desplat napisał taką właśnie muzykę. Kompozycję nie wiadomo o czym i nie wiadomo dla kogo, muzykę która mimo swoich smaczków, jawi się skądinąd średnio.

Najnowsze recenzje

Komentarze