Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Tomandandy

Resident Evil: Afterlife

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 16-11-2010 r.

Resident Evil, to bez wątpienia pozycja kultowa wśród gier typu „zabić zombie, aby przetrwać”. Jak każda inna o podobnej popularności, musiała doczekać się swojego filmowego odpowiednika. Choć „pierwsze podejście” było nawet obiecujące, a widownia zdawała się kontentować twór Paula W. S. Andersona za klimat i pomysłowość, każda kolejna próba pociągnięcia historii psuła nastrój wszystkim fanom serii. I tak oto dotrwaliśmy do najnowszego produktu Resident Evil: Afterlife, który już nie pozostawia żadnych wątpliwości, że pomysł na przygody filmowej Alice walczącej z korporacją Umbrella dawno się wyczerpały. Analogicznie sprawa przestawia się z muzyką zdobiącą te filmy.

Biorąc pod uwagę, że każdą z odsłon Resident Evil robił inny kompozytor, zachowanie pewnej spójności w warstwie brzmieniowej serii do najłatwiejszych nie należało. Ludzie z Tomandandy próbowali zamknąć te błędne koło powracając niejako do pierwotnej koncepcji muzyki Residenta. Tej nakreślonej jeszcze przez Beltramiego i asystującego mu Mansona, którzy dosłownie zmiażdżyli widownie swoją agresywną, dobrze wtapiającą się w klimat pierwszego obrazu kompozycją. Owe zarzucenie pomostu, tak w sferze brzmieniowej jak i tematycznej, nie do końca się jednak udało. Zabrakło przede wszystkim charyzmy w łączeniu brzmień tradycyjnych z elektroniką, choć i pomysłowości na wykorzystanie spuścizny Beltramiego również tu niewiele. O ile w filmie score wypełnia dosłownie przestrzeń dźwiękową i pod tym względem radzi sobie dostatecznie, poza nim stanowi już wyzwanie dla niewprawionego w boju ucha.

Muzyka do Afterlife ma naprawdę niewiele do zaoferowania. Poza melodią ograniczającą się w zasadzie do otwierania i zamykania filmu, praktycznie nie uświadczymy tu czegoś, co z dumą nazwać moglibyśmy „paletą tematyczną”. Owe braki możemy jednak zrozumieć po części biorąc poprawkę na gatunek filmu, do którego była tworzona ta ścieżka. Problem braku spójności w sferze brzmieniowej kompozycji nie rokuje jednak muzyce do Afterlife zbytniej popularności wśród słuchaczy, którzy właśnie na ten element zwracają szczególną uwagę. Owszem, mamy tu całkiem pokaźną ilości snującego się z wolna, ale miłego dla ucha ambientu, będącego gdzieś na pograniczu twórczości chłopaków z Asche & Spencer… Niestety wdzierająca się od czasu do czasu muzyka akcji, tak brutalnie atakująca score bezmyślnymi jazgotami gitarowymi (tu na myśl przychodzi mi jedynie padlina muzyczna z filmu Doom), skutecznie zniechęca do dalszego eksplorowania krążka. Muzyka akcji, to zdecydowanie najmniej przemyślany element ścieżki. Proponuje swojemu odbiorcy zestaw niezbyt dobrze brzmiących „jingli” gitarowo-perkusyjnych podpartych syntetyczną teksturą. W momencie, gdy dochodzi do tego jeszcze samplowany chór, całość zaczyna układać się w muzyczny banał, którego nie powstydziłyby się ścieżki dźwiękowe niskobudżetowych seriali akcji z początku lat 90-tych.



Tak mniej więcej przedstawia się w skrócie obraz nędzy muzycznej jakiej na imię Resident Evil: Afterlife. Całe szczęście, że dokonuje się on w obrębie tylko niespełna trzech kwadransów, a nie na całej rozciągłości płyty… Jeżeli miałbym już komuś polecić tę kompozycję, to tylko zatwardziałym miłośnikom serii oraz wszystkim złośliwcom, którzy szukają dobrego sposobu na torturowanie nadmiarem beznamiętnego hałasu swoich domowników, czy sąsiadów.



Inne recenzje z serii:

  • Resident Evil: Apocalypse
  • Resident Evil: Retribution
  • Resident Evil: The Final Chapter
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze