Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Laurence Rosenthal

Clash of the Titans (Zmierzch Tytanów)

(1981/1997)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 20-05-2010 r.

Wracając do Clash of the Titans z 1981 roku, dziś już trudno uniknąć porównań z wersją z roku 2010. Pomijając trącące myszką, dziś wzbudzające lekki uśmieszek politowania a i pewnie już w owym czasie nie robiące szału, oparte głównie na poklatkowej animacji, efekty specjalne, to obraz Desmonda Davisa, jak to zwykle bywa, bije swój remake niemal pod każdym względem. Fabuła, choć nieskomplikowana, to znacznie ciekawsza i sensowniejsza a także lepiej oddająca ducha greckich mitów. Aktorzy lepiej dobrani do ról i jakoś łatwiej uwierzyć, że Harry Hamlin jest postacią z antycznej mitologii niż w przypadku ogolonego na komandosa Sama „Marcusa” Worthingtona. Scenografia, plenery i ujęcia, zwłaszcza sekwencje z lotu ptaka również powodują, że oryginalna wersja ma w sobie ten klimat i magię kina, której zabrakło w remake’u. Przede wszystkim jednak, co nas najbardziej interesuje, Zmierzch Tytanów miażdży wręcz Starcie… jeśli chodzi o muzykę. Tyle, że zważywszy na poziom score’u Ramina Djawadiego, kompozytor do filmu z 1981 roku, Laurence Rosenthal, wiele wysilać by się na ten fakt nie musiał.

Powiedzmy sobie od razu otwarcie, że muzyka Rosenthala nie jest żadnym wybitnym czy nowatorskim dziełem w swym gatunku. Kompozytor trafił do filmu polecony przez Johna Williamsa, który był zajęty innymi projektami i sam musiał odmówić twórcom obrazu. Rosenthal dostał pewnie bojowe zadanie napisania czegoś zbliżonego do muzyki, którą mógłby stworzyć Williams (aby było mu łatwiej nawet dostał tego samego orkiestratora). I z zadania się wywiązał bez zarzutu, bo jego partytura nie tyle może czerpie z samego „Big Johna”, co z tych samych źródeł inspiracji, z których tamten korzystał przy Star Wars choćby, a zatem głównie z wielkoorkiestrowych dokonań Złotej Ery i neoromantycznej klasyki. Już temat główny, zaprezentowany w Main Titles to takie korngoldowsko-williamsowskie szerokie, epicko-przygodowe brzmienia, niezwykle przyjemne, choć może nie aż tak chwytliwe, jak najbardziej pamiętne dokonania gatunku, a mające w swoich orkiestracjach też coś z tej lekkości i radości, jaką słychać np. w jednym z głównych motywów Lawrence’a z Arabii Jarre’a. W samym obrazie, w którym muzyka w ogóle wyeksponowana jest świetnie i działa właściwie bez zarzutu, to właśnie ten temat prezentuje się zdecydowanie najefektowniej, zwłaszcza jako ilustracja wszelkich ujęć z lotu ptaka.

Na płycie jest już nieznacznie gorzej. 47 minut, które się na niej znalazło a które i tak jest bogatszym materiałem w stosunku do pierwszych wydań na winylu, to nie jest wszystko, co słychać w filmie i ewidentnie brakuje tu kilku ilustracji potyczek z różnymi pomniejszymi bestiami czy np. source music ze sceny weselnego przyjęcia. Na braki chyba jednak specjalnie nie ma co narzekać, a długość albumu wydaje mi się optymalna. Wszak pewne ilustratorskie chwyty stylistycznie rodem z Golden Age wydać się mogą wielu słuchaczom dziś nieco przestarzałe, atmosferyczne tło pokroju Dreams and Omens czy River Styx w oderwaniu od obrazu też nie prezentuje się jakoś szczególnie interesująco a i bogactwo tematyczne soundtracku nie jest jakieś powalające. Aczkolwiek oprócz wspomnianego głównego, znajdziemy jeszcze kilka interesujących melodii, jak choćby dostojny i podniosły motyw pegaza. Moim zdecydowanym faworytem jest jednak prześliczny, elegancki temat miłosny, najlepiej przedstawiony w The Lovers, który ma w sobie coś ze stylu Miklosa Rozsy. Warto też zwrócić uwagę na świetny, najbardziej etnicznie brzmiący track Joppa. Gdy w jego końcowej części ten bliskowschodnio-śródziemnomorski folk łączy się z orkiestrą, przypomina to podobne zabiegi łączenia etniki z symfoniką, w jakich pałał się Basil Poledouris. Oprócz wspomnianego utworu Rosenthal jakoś szczególnie nie akcentuje greckiego czy ogólnie śródziemnomorskiego miejsca akcji. Ot, gdzieś może to zasugerować jakąś harfą czy dętym drewnianym, ale raczej odnosi się do Grecji w sensie mitycznym, przywdziewając swą ilustrację w szaty przygodowego fantasy.

Zmierzch Tytanów to bardzo solidna pozycja w tym gatunku. Staroświecki score z niezłymi tematami, bardzo dobrze zorkiestrowany i zagrany przez niezawodnych londyńskich symfoników. Nie jest to kompozycja, która zapisałaby się złotymi zgłoskami w muzyce filmowej, ale fani epickich partytur w starym stylu na pewno będą nią usatysfakcjonowani. Jak widać i słychać można było pójść sprawdzonymi drogami ilustrowania obrazów danego gatunku i uczynić to z klasą oraz nienagannym muzycznym warsztatem, inspirując się a nie bezczelnie kopiując i stworzyć z tego score mający swój indywidualny charakter i pasujący jak ulał do filmu o postaciach z mitologii. W 1981 roku można było, dziś, patrząc zwłaszcza przez pryzmat ilustracji do remake’u, coraz o to jakby niestety trudniej. To już jednak materiał do zupełnie innej analizy. Tymczasem po prostu polecam Clash of the Titans… oczywiście wersję Laurence’a Rosenthala.

  • Recenzja muzyki do filmu Clash of the Titans z 2010r.
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze