Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hans Zimmer

Days of Thunder (Szybki jak błyskawica)

(1990/2000)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 22-03-2010 r.

Każdy wielki kompozytor muzyki filmowej ma w swym dorobku partyturę, której się wstydzi. Kompozycję, którą najchętniej wymazałby z annałów, napisał na nowo, lub po prostu kazał wszystkim o niej zapomnieć. Ciekawe jest jednak to, że te najgorsze z najgorszych, nocne koszmary kompozytorów, dzieła wstydliwe, bardzo często wcale nie są takie złe jak opisują je sami twórcy. Co więcej wśród krytyków, a przede wszystkim wśród fanów cieszą się dużą estymą. Przykładów można by mnożyć, dość wspomnieć, że James Horner bardzo nie lubi swoich Aliens (które przecież dla miłośników jego twórczości są płytą absolutnie kultową), Hans Zimmer natomiast wręcz nienawidzi swojej pracy napisanej na potrzeby filmu Szybki jak błyskawica. My zajmiemy się dziś dziełem Niemca

Już sam fakt, że Zimmer tak cierpko wypowiada się o muzyce do Days of Thunder, powinien zwrócić naszą uwagę na tą płytę. Czy rzeczywiście jest ona taka słaba jak mówi kompozytor, tak beznadziejna, że nie warto po nią sięgać, bo nie daj Boże poznamy Hansa jakiego nie znamy? Gorszego od najgorszych?

Wnikliwe przesłuchanie albumu, oraz lektura filmu pokazują zgoła coś innego. Owszem nie jest to arcydzieło, lecz jeśli pod uwagę weźmiemy moment historyczny w jakim muzyka powstała (rok 1990 – czyli kulminacyjny moment aplikowania muzyki popularnej na potrzeby kina), to musimy zauważyć, że twórca w krytyce swego dzieła chyba przesadza. W jego dyskografii znajdują się znacznie gorsze buble, których prędzej powinien się wstydzić niż Days of Thunder. Zacznijmy może od faktu, że ta muzyka chociaż prymitywna w swej konstrukcji, bez wątpienia naładowana jest pewną naturalnością. Nie pozuje na wzniosłe dzieło, nie jest nasycona pretensjonalnością (do jakiej ostatnimi czasy przyzwyczaił nas Zimmer), jest po prostu taką rockowo-elektroniczną hybrydą, idealnie wpisującą się w modę lat 90. Przebojowe tematy, świetne partie gitary (w wykonaniu Jacka Becka – była to jedyna jego współpraca z twórcami z MVT) i do tego żywa perkusja, sprawiają że jest to solidna rzecz, która dla miłośników oldskulowego grania będzie dużą gradką. Takie „Car Bulding”, „Darlington / First Victory”, „Kamikaze Drivers”, czy wreszcie „End Titles” z absolutnie wgniatającą partią gitary, mogą z pewnością się podobać. Tym bardziej, że Zimmer nie po raz pierwszy pokazuje, że w takim gatunku czuje się bardzo dobrze, dzięki temu wszystko brzmi prawdziwie, bez tak częstej w twórczości Niemca nuty fałszu.

Nie znaczy to oczywiście, że nie mam do tej płyty zastrzeżeń. Jest ich całkiem sporo. Jednak zbytnio nie przeszkadzają mi w jej odbiorze. Pierwszą jest chyba bardzo duża inspiracja (w zakresie elektroniki) twórczością Vangelisa. Uwidacznia się to szczególnie w połączeniu z obrazem. We wszystkich scenach wymagających napięcia Zimmer wyraźnie powiela techniki Greka (pulsująca elektronika mająca dodać szczypty metafizyki, do banalnych przecież wydarzeń ekranowych), co na dłuższą metę może być nieco irytujące. Drugim minusem jest elektroniczny underscore, który nie stoi na najwyższym poziomie. Gdy tylko Zimmer porzuca, lub marginalizuje żywe instrumenty wyostrzając samą elektronikę całość nabiera dużej banalności („Drive my Car / Rowdy´s Whish”, „Scared”). Słuchając dziś tego albumu nie sposób dostrzec tego, że elektronika modna 20 lat temu, dziś już nie brzmi tak świeżo. Jednak gdy tylko wyłączymy nasze współczesne myślenie i bardziej skupimy się na wartościach melodycznych wcale nie będzie tak źle.

W filmie muzyka radzi sobie sprawnie. Nie aspiruje do bycia głównym bohaterem, nie jest też nasycona pozafilmową treścią, za to nieźle rytmizuje akcję, a przez swą przebojową melodykę można ją zauważyć. Nie mniej jednak to, a dodatkowo również opinia fanów to jeszcze za mało, aby płyta ukazała się oficjalnie. Słowo Hansa było tu zapewne zbyt silne i muzyka nigdy nie wyszła na oficjalnym albumie (dostępny jest tylko bootleg, na którym umieszczono też fragmenty z filmu Radio Flyer, pojedyncze utwory możemy znaleźć także na kompilacjach).

Po zapoznaniu się z płytą, jako krytyk nie mogę się zgodzić z samym kompozytorem, który tak nisko ocenia tę kompozycję. Wstydzić to Hans powinien się raczej takich płodów jak Sherlock Holmes, Król Artur, czy Anioły i Demony, płyt które szczególnie w tym, co w mej opinii jest najważniejsze w muzyce filmowej, a mianowicie w warstwie melodycznej, nie oferują nam zbyt wiele. Days of Thunder, płyta banalna, momentami prostacka, posiada w sobie jednak niekłamany urok naturalności i oferuje nam kilka naprawdę niezłych tematów z wirtuozerską pasją wygranych przez gitarę Jeffa Becka. I choćby dlatego warto się z nią zapoznać.

Najnowsze recenzje

Komentarze