Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Różni wykonawcy

Inglourious Basterds (Bękarty wojny)

-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 24-09-2009 r.

Znakomity film Quentina Tarantino o żydowskim komando polującym na nazistów, wzbudzał przed swoją premierą wiele emocji, związanych zarówno z tematyką, z formą, przy pomocy której historia miała być opowiedziana, z osobą reżysera, a także – co znamienne – ze stylistyką ścieżki dźwiękowej. Tej bowiem napisania podjąć się miał sam Ennio Morricone, kompozytor hołubiony przez Tarantino, kompozytor doświadczony w tym właśnie typie kina, którego amerykański reżyser postanowił nakręcić pastisz. Niestety, choć współpraca obu panów wydawała się już pewna, kwestie terminarzowe, związane ze zbliżającym się festiwalem w Cannes, okazały się nie do przeskoczenia – Morricone stwierdził, że miałby zbyt mało czasu, Tarantino zaś ostatecznie zadowolić się musiał wyborem istniejącego materiału ze swoich przepastnych zbiorów. W czym zresztą jest niekwestionowanym specjalistą, bodaj najlepiej – obok Martina Scorsese – czującym potęgę songtracku pierwszoligowym amerykańskim reżyserem.

Wspominam o perturbacjach z zatrudnieniem Morricone nie przypadkiem, gdyż wielka to szkoda, że Włoch nie trafił na pokład Bękartów… – jak sprytny muzycznie Tarantino by nie był, w tym akurat filmie oryginalna ścieżka byłaby rozwiązaniem o wiele bardziej właściwym niż efektowna co prawda, ale niedoskonała kompilacja nieoryginalnego materiału. Dlaczego właśnie tak? Otóż w odróżnieniu od Kill Billa czy Death Proof, Bękarty… wykorzystują pastiszową formę do opowiedzenia silnej, wywołującej u widza emocjonalny rezonans historii – a nie na odwrót. Nowy film Tarantino nie jest jedynie zgrywą z kinowych konwencji i schematów, nie jest pastiszem samym dla siebie, traktuje raczej pastisz jako jeden ze środków formalnych, a nie cel sam w sobie. Dlatego też oryginalna ilustracja muzyczna, pomyślana jako jednolita całość od początku do końca i pieczołowicie zaplanowana pod względem dramaturgicznym, mogłaby wnieść do obrazu nową jakość i wzbogacić strukturę narracji. Tarantino co prawda z dużym wyczuciem dobiera i wykorzystuje w poszczególnych scenach konkretne utwory, nadając miejscami pozór istnienia oryginalnego score, niemniej jednak dość szybko – po doskonałym od strony muzycznej prologu – ilustracja zaczyna się, kolokwialnie mówiąc, rozłazić, coraz mocniej wtapiać się w tło i zbaczać gdzieś ku mniej inspirującym artystycznie rejonom.

Trzeba jednak reżyserowi oddać, że tam, gdzie wybór podkładu muzycznego jest trafiony, symbioza dźwięku z obrazem potrafi być zdumiewająca. Wspomniany prolog w wyborny sposób wykorzystuje L’incontro con la figlia z Powrotu Ringo (nieobecny niestety na albumie), osiągając imponujący wręcz efekt dramatyczny – śmiem twierdzić, że o wiele doskonalszy niż w filmie, na którego potrzeby utwór ten Morricone napisał. Istną perełką muzyczną jest natomiast doskonała piosenka Davida Bowie (wyprodukowana przez Giorgio Morodera), Putting Out the Fire, która nie tylko w typowy dla Tarantino, przewrotny sposób, koresponduje z treścią sceny (Shosanna przygotowująca się do podpalenia wypełnionego nazistami kina), ale czyni to w dodatku szalenie efektownie, przypominając zresztą w tym sensie wcześniejsze filmy Amerykanina, z Kill Billem na czele. I w tym przypadku można chyba zaryzykować stwierdzenie, że Tarantino utwór ten wykorzystuje o wiele lepiej, niż był on wykorzystany pierwotnie – w filmie Cat People pojawiał się wyłącznie podczas napisów końcowych…

Reszta ilustracji muzycznej to przedziwny miszmasz, przyrządzony z najróżniejszych składników – są spaghetti westerny (Il Ritorno del Ringo, Il Mercenario, The Big Gundown), horror (The Entity), kino kryminalne (Revolver), wojenne (The Battle of Algiers, Kelly’s Heroes), przygodowe (Zulu Dawn), historyczne (Allonsanfan), z kilkoma niemieckimi przyśpiewkami z epoki na dodatek. Na album nie trafiła całość muzyki obecnej w filmie, Tarantino dokonał dość surowej selekcji, co nie oznacza jednak że dzięki temu płyta jest produktem szczególnie udanym. Wręcz przeciwnie, to właśnie w oderwaniu od kontekstu muzyczny chaos Bękartów… razi najbardziej – reżyser wprawdzie wybrał z przepastnej twórczości Morricone sporo utworów mało popularnych, co się chwali i nadaje swoistej rysy subtelności zastosowanemu pastiszowi, ale z drugiej strony trudno nie zauważyć, że większość tych utworów nie wyróżnia się w znaczący sposób jakością czy przebojowością. Powiedziałbym wręcz, że w jak mało którym filmie Tarantino, w Bękartach… muzyka pełni zaskakująco tapeciarską momentami rolę, choć głośny jej mixing w kinie i wysoka funkcjonalność w kluczowych scenach zaciągną zapewne ludzi do sklepów. Bo generalnie nie jest to zła kompilacja, tylko po prostu trochę bezbarwna

Gwoli sprawiedliwości trzeba wspomnieć, że tu i ówdzie Tarantino trafia w dziesiątkę, odkurzając zapomniane czy nieznane współczesnej widowni hity. Przede wszystkim cieszy The Green Leaves of Summer, wspaniały temat Tiomkina z wyśmienitej jego ścieżki Alamo, ładnie otwierający film i album. Pod napisy końcowe podłożone zostało Rabbia e Tarantella autorstwa Morricone, bardzo ciekawy i energetyzujący utwór, od którego bije niepodrabialny styl Włocha. Jego obecność daje przedsmak tego, jak Bękarty wojny mogłyby brzmieć, gdyby do współpracy z twórcą Misji jednak by doszło. Ostatecznie płyta, choć z przebłyskami, prezentuje się raczej przeciętnie, a odbiorca, który w kinie jeszcze nie był, może zaryzykować odjęcie jednej gwiazdki od oceny albumu – bo ciekawszych kompilacji na rynku są dziesiątki, jak nie setki.

Najnowsze recenzje

Komentarze