Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Williams

Jaws (Szczęki)

(1975/2000)
5,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 22-07-2009 r.

Choć trudno w to dzisiaj uwierzyć, były czasy, kiedy to ścieżki dźwiękowe do filmów grozy mogły liczyć na uznanie ze strony Akademii, mogły otrzymywać nominacje do Oscara, a nawet zdobywać tę najbardziej prestiżową nagrodę kina amerykańskiego. W dobie totalnej nijakości ich dzisiejszych epigonów, gdzie wyróżniająca się walorami artystycznymi kompozycja trafia się raz na parę lat (ostatni taki przykład to chyba The Happening Jamesa Newtona Howarda), wydaje się nie do pomyślenia, że kiedyś rok po roku John Williams i Jerry Goldsmith wychodzili z gali rozdania Oscarów ze złotymi statuetkami, otrzymanymi kolejno za Szczęki oraz Omen. Słuchając dziś tych niekwestionowanych arcydzieł, wypada zastanowić się, jak to możliwe, że filmy te, będące w istocie komercyjnymi blockbusterami swoich czasów, dały obu kompozytorom taką swobodę artystyczną, taki zastrzyk inspiracji, że prosta i trącąca lekkim kiczem opowieść o Antychryście zaowocowała najbardziej wizjonerską ścieżką dźwiękową w historii horroru, a ekranowe polowanie na rekina-ludojada zrodziło bodaj najefektywniej manipulujący emocjami widza score w dziejach kina.


Szczęki były dla Spielberga i Williamsa trampoliną do sławy, były też przedsięwzięciem, które skrystalizowało wzajemną relację obu artystów, znających się już z planu The Sugarland Express. Plotka głosi, że na stanowisko kompozytora był rozpatrywany również Jerry Goldsmith, w tym czasie zaabsorbowany przede wszystkim pracą przy The Wind and the Lion; Goldsmith, będący w owym roku głównym pretendentem do statuetki Oscara, miał zresztą ponoć po seansie Jaws stwierdzić, że z błyskotliwością muzycznego underscore w filmie Spielberga przyjdzie mu tę prestiżową batalię przegrać. Miał rację, historia przyznała również rację Williamsowi, którego słynne dwie nuty stały się popkulturową ikoną, tak samo zresztą jak wiele późniejszych, jeszcze głośniejszych tematów. Jaws Theme pozostaje jednak z punktu widzenia konesera muzyki filmowej tworem najciekawszym w kategoriach pomysłowości i sugestywności.

Truizmem już jest pisać, iż dwunutowiec sygnalizuje zbliżanie się rekina, a nieobecność muzyki Williamsa oznacza jedynie fałszywy alarm. Zamysł ten jest genialny i nikt chyba nie zaprzeczy, że należy mu się miejsce w każdym podręczniku pisania ilustracji dla filmu. Błyskotliwość ścieżki Williamsa wynika jednak z szerszych uwarunkowań niźli tylko z przewrotnej funkcjonalności tematu głównego. W kontraście dla przepychu Gwiezdnych wojen czy Supermana, kompozycja do Szczęk jest niezwykle oszczędna, pod względem zarówno stricte narracyjnym (Williams i Spielberg cudownie operują ciszą, w myśl zasady, że cisza potrafi krzyczeć), jak i technicznym oraz wykonawczym. Nie ma tu dużej orkiestry, bo po prostu nie jest potrzebna, a w momentach epickiej przygody nawet mały zespół jest w stanie pod batutą twórcy wykrzesać z siebie pokłady porywającej energii i rozmachu. Williams ma w filmie olbrzymią swobodę dawkowania ilustracji, nie musi podążać za fabułą na operową modłę Gwiezdnych wojen, pozostawia dużo przestrzeni nie opisanej muzyką, co jak nie od dzisiaj wiadomo, we wprawnych rękach daje efekty szalenie przekonujące. Opanowie tej trudnej sztuki to tylko kolejny, bardziej nawet znaczący od szczelnie okrytych swoimi ścieżkami Parku Jurajskiego czy przygód Indiany Jonesa, dowód maestrii Williamsa w rozumieniu medium, jakim jest film w swoim nowoczesnym wydaniu.


Warto zwrócić jednak uwagę, iż Szczęki to nie tylko inspirowana dokonaniami Bernarda Herrmanna (producent edycji kolekcjonerskiej Laurent Bouzereau stwierdza nawet, że od czasu morderstwa pod prysznicem w Psychozie, muzyka filmowa nie zrodziła nic tak pamiętnego, jak Jaws) ilustracja grozy, ale również score przygodowy, podlany momentami atrakcyjną dawką humoru. Tak samo zresztą swój film traktuje Spielberg, co uwidacznia się szczególnie w scenach pościgu za rekinem, będących niczym innym jak swoistą emanacją dziecięcych marzeń o wielkiej, ekscytujacej przygodzie. Na tym etapie filmu Williams dostaje do ręki potężny oręż inscenizacyjny w postaci dynamicznych, szeroko kadrowanych i tchnących epickim rozmachem sekwencji akcji. W rezultacie słuchacz i widz otrzymuje jedne z najlepszych utworów, jakie kompozytor napisał w ciągu całej swojej kariery, z genialnym Man Against Beast włącznie. Rozwinięty potem w The Great Shark Chase, utwór ten charakteryzuje niezwykła maestria w operowaniu nastrojem i manipulowaniu ekranowym napięciem; przemienne wykorzystywanie dwunutowca sygnalizującego szarżę rekina z równoległym wplataniem podniosłych, heroicznych motywów przygodowych, tworzy porywającą mozaikę muzyczną, zmieniającą ciężki, przytłaczający film grozy w bezpretensjonalne kino akcji rodem z kart powieści młodzieżowych czy kina płaszcza i szpady klasycznego Hollywoodu, których Williams jest pośród kompozytorów największym przecież piewcą. Nie znając nawet obrazu Spielberga, łatwo zgadnąć, słuchając optymistycznego, delikatnego tematu w End Credits, kto zwyciężył w pojedynku człowieka z bestią, muzyka samodzielnie bowiem wyzwala się spod złowieszczego cienia słynnego dwunutowca.

Pozostaje pytanie, czy aby jednak niestroniąca od suspense i underscore ścieżka Williamsa nie będzie dla słuchacza wychowanego na współczesnych ilustracjach filmowych doświadczeniem zbyt hermetycznym w formie albumowej; wszak dużą część kompozycji odczuwa się w filmie podskórnie i tym samym jej intuicyjność zatraca się nieco w oderwaniu od dramaturgii bijącej z kinowego ekranu. Niewątpliwie, jako autonomiczna praca, Jaws to spore wyzwanie dla słuchacza, zwłaszcza w recenzowanej tu, rozszerzonej edycji z 2000 roku, bogatszej w stosunku do pierwotnego wydania o ponad 15 minut. Mimo że sam Williams brał udział w aranżacji albumu, płyta należy do tych, które rzadko trafiają do odtwarzacza, a które przede wszystkim ceni się za konceptualne mistrzostwo. Jest w niej sporo do podziwiania, ale trudno ją rozważać w kategoriach czystej przyjemności, zwłaszcza w przypadku, gdy ktoś nie gustuje w muzyce filmowej lat 70-tych, jak znakomita by nie była.

W związku z tym rekomendacja albumu nasuwa pewne trudności, nie są bowiem Szczęki barwną muzyczną przygodą pokroju Parku Jurajskiego, ale imponującym, a zarazem wymagającym eksperymentem, który obok momentów ekscytacji niesie przede wszystkim autentyczną grozę i napięcie. Jeśli jednak ktokolwiek wątpił dotąd, czy wzbudzanie strachu może być sztuką, nie musi szukać dalej. Szczęki bowiem straszą z artyzmem niespotykanym w historii gatunku.

Najnowsze recenzje

Komentarze