Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Armand Amar

Home (S.O.S Ziemia)

(2009)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 21-07-2009 r.

5 czerwca 2009 z okazji Dnia Ziemi po raz pierwszy w historii, jednego dnia, równocześnie w 85 krajach, w kinach, w telewizji, na DVD i w Internecie miała miejsce premiera największego na świecie multimedialnego wydarzenia pro-ekologicznego, jakim okazał się wspólny projekt Luca Bessona (producent) i fotografa Yanna Arthusa-Bertranda (reżyser). „Home” (w Polsce film nosił tytuł „S.O.S Ziemia”) to niezwykłe, poruszające obrazy przedstawiające naszą planetę widzianą z nieba. I choć wszyscy wielbiciele talentu francuskiego fotografa z pewnością nie będą niczym zaskoczeni (film powiela żywcem kadry znane zarówno z autorskiej wystawy La Terre Vue Du Ciel, jak i dokumentalnego filmu pod tym samym tytułem), to jednak oglądanie tych estetycznie wysmakowanych, bajecznie kolorowych widoków i tak potrafi zachwycić. Przez półtorej godziny siedzimy jak urzeczeni, mimo, że tak naprawdę narrator, w postaci głosu Glenn Close, co chwila informuje nas o tym jak bardzo niszczymy naszą planetę.

Jako twórcę muzyki do swojego filmu, Yann Arthus Bertand wybrał po raz kolejny (współpracowali już dwukrotnie) Armanda Amara. Możliwości, jakie stworzyła kompozytorowi produkcja były przeogromne. Leniwe przestrzenie, w powolny sposób przesuwające się kadry, bajeczne kolory i widoki z całego świata – to z pewnością potężny zastrzyk inspiracji. Amar wszystko to wykorzystał tworząc interesującą muzykę, ciekawie oddziałująca i w filmie, i na albumie.

Nie jest to jednak kompozycja o takiej mocy rażenia jak to, co stworzył ongiś Bruno Coulais, czy George Fenton, ale też Amar ma zupełnie inny styl pisania. Jego partytury to przede wszystkim muzyka klimatu. Nie są efekciarskie, nie epatują dominującymi tematami, lecz w niewidzialny sposób pociągają za sznurki uwypuklając obraz. Jednak wychodząc z kina, czy odchodząc od ekranu TV, nikt nie będzie umiał zanucić głównego motywu, nie wygwiżdże solowej partii instrumentu, nie powtórzy przewodniej wokalizy. Pozornie można wrzucić, to co stworzył Amar do szufladki underscore. Jednak przy bliższych analizach, nagle okazuje się, że kompozycja urodzonego w Jerozolimie twórcy to coś więcej niż muzyka tła. Tę muzykę w przeciwieństwie do underscoru bardzo silnie odczuwamy. Wiemy, że ona jest, wiemy że nami manipuluje, jednak mimo to nie potrafimy jej precyzyjnie namierzyć…

Z pewnością znaczenie ma tu też jej treściowa podbudowa. Bertrand pokazuje różne krainy geograficzne z lotu ptaka. Nic łatwiejszego więc jak podłożyć pod konkretne obrazy muzykę charakterystyczną dla danego kręgu kulturowego. Zapewne wielu hollywodzkich twórców tak by zrobiło. Obawiam się jednak, że wtedy film stałby się zupełnie nieczytelny. Reżyser bowiem, niemalże w mgnieniu oka, zmienia strefy geograficzne. Antarktyda staje się rafą koralową, a sawanny zmieniają się w nowoczesne miasto. Przy tak szybkim (choć jednocześnie płynnym montażu) Amar musiał skupić się na muzycznym odwzorowaniu nie geografii, lecz klimatu. Nie znaczy to, że nie skorzystał z usług wirtuozów muzyki ziemi. Odnajdujemy tu mongolskie, azjatyckie i armeńskie wokalizy, cały szereg dziwnych, zapomnianych instrumentów (skrzypce, kemenche, flet ney, gitary ronroco i charango, flet bansuri i wiele innych). Wszystkie jednak mają przede wszystkim budować klimat. Awiatyczny, leniwy pean dla majestatycznych przestrzeni, których już wkrótce może zabraknąć.

Gdy słuchamy płyty również ciężko nam wskazać jakiś wyraźny znak rozpoznawczy. Za pierwszym razem wszystko zlewa nam się w jedną całość. Dopiero po którymś, kolejnym podejściu jesteśmy w stanie należycie docenić całą podzieloną na 4 części suite Home (z cudownymi wokalizami i glassowską sekcją smyczkową), dynamiczne Black Gold (znów mocno posiłkujący się dokonaniem Glassa), elektronicznie brzmiące Chemical Food (ach, żeby tak brzmiały dzieła twórców z grupy Remote Controle…), czy wokalne popisy w Epi (europejskie Apocalypto). Jedynym wyjątkiem od tych intrygujących, ale oddziałujących przede wszystkich swą eterycznością utworów, jest operowa aria umieszczona na końcu filmu i albumu. Cum dederit to śpiewany po łacinie fragment Psalmu 127, mówiącego o „daremnym trudzie bez Boga”. W sumie jest to bardzo ciekawe podsumowanie tego ekologicznego filmu, filmu w którym nie pada wprawdzie ani razu bezpośrednie odwołanie do Twórcy, lecz z pewnością odczuwalna jest Jego namacalna obecność.

Partytura do „S.O.S Ziemia” z pewnością nie jest jakimś wielkim arcydziełem przełamującym schematy. Zbyt mocno czuć tu chęć oddania przede wszystkim klimatu, na czym z pewnością cierpi słuchalność. Nie jest to też zbyt oryginalnie (za dużo Glassa, a nawet nawiązań do pomysłów jakie w zakresie elektroniki serwują nam chłopcy ze stajni Zimmera). Nie zmienia to jednak faktu, że mimo to muzyka Amara nie jest dziełem fast food i żeby ją w pełni docenić konieczne jest spokojne podejście, refleksja. Wniknięcie w strukturę tej muzyki może dać prawdziwą rozkosz. Rozkosz, która każe mi zaliczyć tę kompozycję do najlepszych osiągnięć tego roku.

Najnowsze recenzje

Komentarze