Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Debbie Wiseman

Lesbian Vampire Killers

(2009)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 12-07-2009 r.

Podobno w przypadku tego filmu zaczęło się od tytułu. Miał być jednocześnie maksymalnie głupi i zachęcający do obejrzenia. Gdy scenarzyści wpadli na Lesbian Vampire Killers dopiero pod niego zaczęli pisać scenariusz. W ten sposób oczywiście arcydzieła nie powstają, ale przecież nikt przy zrowych zmysłach tego po LVK nie oczekiwał. Miało być po prostu śmiesznie i to założenie w dużej mierze udało się zrealizować. Wprawdzie jak na obraz z pogranicza komedii i horroru, to ta druga część jest potraktowana zbytnio po macoszemu, bo film nie jest ani straszny, ani nawet krwawy. Fani klasyków B-klasowych produkcji, jak wczesne filmy Jacksona czy Raimi’ego mogą być więc nieco rozczarowani cyfrowo-baśniową oprawą wizualną LVK. Spora część męskiej widowni pewnie będzie też zawiedziona ugrzecznieniem elementu erotycznego, mimo obecności na ekranie wielu ładnych dziewcząt i obiecującego tytułu. Mimo wszystko można się przy „Wampirzycach-lesbijkach” całkiem nieźle bawić.

Miłośników muzyki filmowej zachęcać do seansu powinien dodatkowo fakt, iż Paul Claydon – mało znany twórca LVK – przywiązywał podobno bardzo dużą wagę do ścieżki dźwiękowej. W dołączonej do płyty wkładce-książeczce przedstawia się zresztą jako wielki fan muzyki filmowej, kolekcjonujący ją od szóstego roku życia. Jak na takiego miłośnika, trochę dziwnym jest następne wyznanie Claydona, gdy pisze, że o zatrudnieniu w roli kompozytora Debbie Wiseman pomyślał dopiero, gdy odkrył na jej stronie internetowej próbki jej wcześniejszej twórczości. Wprawdzie Debbie Wiseman to nie John Williams, jednak jej rodak, rzekomo od ćwierć wieku fan muzyki filmowej, powinien mieć chyba większe pojęcie o rodzimych twórcach… W każdym bądź razie Claydon spotkał się z Wiseman (jak to Anglicy… w pubie) i oboje podjęli decyzję o współpracy, efektem której jest recenzowana kompozycja.

Jako, że film jest dość nowoczesny pod względem wizualnym (efekciarski montaż, trochę lepszych bądź gorszych efektów cyfrowych, parę efektownych ujęć) trochę może w tym względzie inspirowany twórczością Danny’ego Boyle’a czy innych jemu podobnych, przeto reżyser zdecydował się w kilku scenach jako ilustrację wykorzystać piosenki popowe czy rockowe. Na albumie na całe szczęście ostała się tylko jedna, zresztą najsympatyczniejsza, pochodząca z lat 70-ych Under the Moon of Love. W filmie pojawiają się jeszcze inne i niestety gryzą się nieco z partyturą Wiseman, przez co w pierwszej połowie obrazu score nie funkcjonuje tak dobrze, jak powinien. Na szczęście w drugiej połowie reżyser przestaje kombinować i wyraźnie stawia już na muzykę swej rodaczki i ścieżka dźwiękowa sprawuje się już więcej niż przyzwoicie.

Niestety na płycie jest już nieco gorzej, choć zaczyna się znakomicie, bo od pochodzącej z prologu filmu efektownej prezentacji głównego tematu. Najpierw ślicznym głosem zaintonuje go młodziutka Hayley Westenra, a po chwili dołączą do niej orkiestra z silnie wyeksponowaną sekcją dętą, oraz chór. W efekcie otrzymujemy muzykę masywną, wzniosłą, tajemniczą i odrobinę mroczną. W dużej mierze taka też będzie większość kompozycji, wśród której oprócz głównego tematu (przewijającego się przez soundtrack w wystarczającej ilości) znajdziemy jeszcze parę naprawdę ciekawych i przyjemnych fragmentów. Do nich zaliczyć można chociażby świetny, masywny motyw otwierający Adv_Nture, pojawiające się w kilku momentach charakterystyczne rwane chóry, dynamiczny action score choćby ze ścieżek piątej czy szóstej (w Vampires? Lesbian Vampires! w pewnym momencie świetnie przepleciony z nastrojowym fortepianem) czy też mistyczne dęciaki i chóry z końcówki All Grown Up. W ucho wpaść może też temat miłosny (You’re a Virgin?), który jednak ma tą podstawową wadę, że jest za krótki. Moim ulubionym fragmentem jest jednak The Crypt of Carmilla, które zaczyna się od podtrzymujących napięcie i wyraźnie zwiastujących coś wzniosłego smyczków. Owo „coś wzniosłego” faktycznie nadchodzi w postaci świetnej chóralno-orkiestrowej kulminacji, która po chwili przechodzi w temat główny.

Niestety muzyka ma też swoją drugą stronę. Choć masywna, gotycka orkiestra i chór radzą sobie znakomicie w kreowaniu pseudo-poważnej i mrocznej atmosfery, to reżyser uparł się, by niektóre sekwencje zilustrować typowo komediową muzyką, przez co od pastiszu przechodzi do konwencji slapstickowej, co ani filmowi w tych momentach, ani soundtrackowi nie wychodzi na dobre. Niepotrzebnie także wymyślił sobie, by użyć w filmie słynnego Galopu (kankana) z Orfeusza w piekle Offenbacha, co okazało się według mnie pomysłem ilustracyjnie chybionym. Motyw ten zaaranżowany przez Wiseman usłyszymy w utworze 10, ale podobnie jak i wszelakie fragmenty o lekkiej, komediowej wymowie najlepiej, gdyby się na płycie nie znalazł. W ogóle Lesbian Vampire Killers mimo, iż dalekie od hornerowskich objętości, to i tak są wyraźnie za długie, jak na możliwości tej partytury. Mimo faktu, że końcowa część score jest o tyle lepsza, od początkowej, że nie ma już tego irytującego zaburzania stylistyki, to kompozytorka w większości powiela wcześniej zaprezentowane motywy w bardzo zbliżonych aranżacjach i słuchacz ma prawo być znudzony.

Innym problemem LVK jest to, że nie jest to zbyt odkrywcza kompozycja. Oczywiście skoro film jest pastiszem pewnego gatunku filmowego, to naturalne jest, iż jego ilustracja będzie starała się robić wręcz za typowego, modelowego przedstawiciela ścieżki z tego typu dzieł i trudno tu mieć pretensje do Debbie Wiseman, że wykorzystuje wszelkie wypracowane przez laty schematy, pewnie sięgając inspiracjami aż do swojego akademickiego nauczyciela Buxtona Orr’a, który pół wieku temu ilustrował brytyjskie filmy grozy. W każdym razie, gdyby podejść do Lesbian Vampire Killers nie znając chociażby muzycznej strony Van Helsinga, Jeźdźca bez głowy czy Drakuli naszego Kilara, jej odbiór mógłby dostarczyć większej ilości wrażeń. Oczywiście nie oznacza to w absolutnie żadnych bezczelnych kopii. Wiseman jest zbyt porządną kompozytorką, by powielać tematy z innych filmów, nawet jeśli ktoś użył ich w charakterze temp-tracku. Mowa tu tylko o podobieństwach stylistycznych, czy w kwestiach pewnych rozwiązań technicznych.

Czy zatem warto sięgnąć po Lesbian Vampire Killers? Warto, nie warto, na pewno nie zaszkodzi. Ostatecznie jest to solidna partytura, całkiem pozytywnie wyróżniająca się na tle dotychczasowej tegorocznej mizerii. Co prawda daleki jestem od zachwytów, które udzielają się zachodnim recenzentom, niemniej w jednym muszę się z nimi zgodzić. Debbie Wiseman z całą pewnością zasługuje na to, by zilustrować większy, ambitniejszy i bardziej inspirujący kompozytora film, w którym będzie mogła wreszcie zaprezentować pełnię swego talentu i możliwości.

Najnowsze recenzje

Komentarze