Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian May

Mad Max 2: The Road Warrior (Mad Max 2- Wojownik szos)

(1981/1988)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 09-07-2009 r.

Nadspodziewany sukces Mad Maxa sprawił, że niedługo trzeba było czekać na kontynuację. Nakręcony po dwóch latach Wojownik szos przeniósł akcję ze świata na krawędzi upadku na postapokaliptyczne bezdroża Australii, na których bezwzględne zmotoryzowane gangi walczą o benzynę. Reżyser George Miller mając do dyspozycji znacznie większy budżet, niż w przypadku pierwszego obrazu, zmienił część ekipy, jak choćby operatora, scenografa, montażystów… jednak zdecydował się pozostawić na stanowisku człowieka, który bardzo dobrze spisał się w roli kompozytora ścieżki dźwiękowej. I tak Brian May (proszę nie mylić tego świętej pamięci Australijczyka z popularnym członkiem rockowej grupy Queen) po raz drugi zilustrował dzieje „Szalonego” Maxa Rockatansky’ego.

Muzyczna kompozycja z pierwszego Mad Maxa przypominała nieco dzieła rodem z Golden Age, głównie przez pryzmat jej zastosowania w filmie, w którym wiernie i dosadnie komentowała i uzupełniała ekranowe wydarzenia. Sam May ewidentnie zresztą inspirował się w niej dokonaniami Bernarda Herrmanna. W The Road Warrior na szczęście tak wyraźnych konotacji z wybitnym amerykańskim kompozytorem już nie ma. Napisałem „na szczęście” oczywiście nie dlatego, żebym nie lubił Herrmanna, ale dlatego, iż z reguły lepiej, gdy kompozytor przemawia własnym głosem, niż czyimś. Australijczyk oczywiście pozostaje z grubsza w konwencji i stylistyce pierwszego Mad Maxa, jednak nie powiela rozwiązań sprzed dwóch lat, a serwuje nam całkiem sporo nowych pomysłów, zarzucając nawet całkowicie skromną bazę tematyczną „jedynki”. Także rola muzyki w obrazie Millera jest nieco inna, goldenage’owe podejście już się zaciera, niemniej tak czy inaczej score w dalszym ciągu sprawuje się w filmie wyśmienicie.

Podobnie jak w przypadku pierwszego Mad Maxa, tak i tutaj ilustracyjna funkcjonalność nieszczególnie idzie w parze z atrakcyjnością muzyki na albumie, jednak dobra wiadomość jest taka, że jest i tak wyraźnie lepiej, niż w przypadku 2 lata wcześniejszego score’u. Wspomniałem już, że Brian May postanowił stworzyć zupełnie nowe podstawy tematyczne dla Wojownika szos. Nieco boleć może rezygnacja z ładnego love theme’a, jednak ten zwyczajnie nie miałby w filmie czego ilustrować. Wypadł także charakterystyczny 5-nutowy motyw dramatyczny, zastąpiony przez bardzo podobną, może nieco bardziej rozwijaną (choć nie zawsze) konstrukcję, której do woli możemy się nasłuchać w Gyro Saves Max. Za główną myśl tematyczną natomiast można chyba uznać ponury, smutny motyw zaprezentowany już w utworze otwierającym płytę, jednak nie jest on zbyt intensywnie eksploatowany ani na albumie, ani w samym filmie.

Co prawda główne motywy nie prezentują się lepiej od tych z „jedynki”, jednak cała reszta już tak. Przede wszystkim brzmienie wydaje się być lepsze, bogatsze i przyjemniejsze w odsłuchu, zwłaszcza w obrębie muzyki akcji, która potrafi być całkiem interesująca, jak choćby w początkach Montage/Main Title czy świetnej drugiej połowie utworu Break Out, gdzie do dynamicznych smyczków, kotłów i takich „dzikich” fraz wygrywanych przez dęciaki May dorzuca także głuche, metaliczne uderzenia. Rasowego action-score nie ma niestety zbyt wiele i częściej usłyszymy, jak Australijczyk buduje napięcie czy dramaturgię danych scen. W filmie wszystko to oddziałuje znakomicie, na albumie bywa z tym już różnie, choć takich fragmentów, jak Marauders’ Massacre słucha się naprawdę nieźle.

Generalnie jednak nie ma co się oszukiwać, że jest to album, do którego każdemu warto sięgnąć. Przede wszystkim jest to pozycja dla tych, którym po obejrzeniu filmu muzyczny język Briana May’a przyjęty dla świata mrocznej przyszłości, bardzo przypadł do gustu. Wydanie płytowe score’u z Wojownika szos wypada zdecydowanie lepiej od swego poprzednika nie tylko z powodu walorów samej kompozycji ale i montażu równie krótkiego albumu, tym razem podzielonego na mniej utworów, ale za to dłuższych. Dla fanów muzyki filmowej zbędna wydaje się tylko ostatnia suita pomontowana wraz z efektami dźwiękowymi (oprócz świstu lecącego bumerangu, który usłyszymy także na samym starcie krążka, mamy tu m.in. odgłosy pędzących samochodów, czy krzyki postaci) – gratka jedynie dla największych maniaków filmowej serii. Podsumowując: jeśli widzieliście film i podobała się Wam ilustracja Maya, to mimo, iż trochę mu brakuje do ideału i jest tu trochę średniego underscore, to bez większych oporów możecie sięgnąć po soundtrack. Jeśli zaś filmu nie widzieliście… Hmm… To w pierwszej kolejności trzeba nadrobić tę nieznajomość.

Recenzje pozostałych soundtracków z serii:

  • Mad Max
  • Mad Max Beyond Thunderdome
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze