Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.

10. FESTIWAL MUZYKI FILMOWEJ W KRAKOWIE – relacja

Aż ciężko uwierzyć, że Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie ma już 10 lat. Niektórzy nasi starsi redakcyjni koledzy pamiętają jeszcze czasy, kiedy to koncerty odbywały się na krakowskich błoniach. Mając w pamięci skromne początki, organizatorzy i Kraków mogą być dumni z tego co na przestrzeni tych lat osiągnęli. I w sumie nas, portal filmmusic.pl cieszy, że przez te 10 lat stale relacjonowaliśmy koncerty z tego ważnego dla miłośników muzyki filmowej wydarzenia. I aby tradycji stało się zadość, oto nasza 10 już relacja z Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie!

Inauguracją festiwalu był koncert Abla Korzeniowskiego w Centrum Kongresowym ICE Kraków, zaczynający się od wręczenia kompozytorowi przez prezydenta Jacka Majchrowskiego kluczy do miasta. Podczas następnych dwóch godzin wykonano suity z Penny Dreadful, Romeo and Juliett, Nocturnal Animals, A Single Man, W.E. oraz Escape from Tomorrow. Twórca tych ścieżek dźwiękowych osobiście dyrygował muzyką, dzięki czemu ich wykonanie było bardzo precyzyjne i bliskie temu, co można usłyszeć na płycie – jedynymi mankamentami były nieco zbyt szybkie wykonanie kilku pierwszych taktów Sunset z A Single Man, które gwałtownie zwolniono w momencie wejście partii solowych skrzypiec, oraz pewien kiks głośników, z którego Korzeniowski wybrnął z humorem i zimną krwią. Kompozytor również samodzielnie prowadził koncert, udowadniając, że ma dobry kontakt z publicznością i łagodne, ciepłe poczucie humoru. Pierwsza część koncertu była zdominowana przez muzykę z Penny Dreadful, jednak to druga część niewątpliwie prezentowała największe hity Abla – krakowska publiczność miała okazję je słyszeć już cztery lata temu, kiedy to na szóstej edycji festiwalu kompozytor prezentował Single Mana, W.E. oraz fenomenalne Escape from Tomorrow. Sądząc po reakcji publiczności, otwierający koncert należy uznać za więcej niż udany. Co jedynie niektórzy mogli ubolewać, że kompozytor nie zdecydował się wykonać nic ze swojego „polskiego repertuaru”. Ale to już takie narzekanie na wysokim poziomie.

W drugi dzień Festiwalu odbyła się symultaniczna projekcja Niekończącej się opowieści Wolfgana Peteresena z muzyką na żywo. Parę godzin przed koncertem miał miejsce panel Q&A z twórcą tej ścieżki dźwiękowej – Klausem Doldingerem oraz francuskim pianistą sesyjnym i kompozytorem, Jeanem Michellem Bernardem. Podczas spotka nianiemiecki artysta mówił, że jemu pisanie muzyki sprawia po prostu wielką radość (zwłaszcza piosenek dla dzieci), opowiadał też o swoim pierwszym kontakcie z muzyką jazzową, reklamował również książkę, w której skatalogowano wszystkie jego utwory, a pod koniec spotkanie razem z Bernardem wykonali mały jazzowy koncercik. Biorąc pod uwagę niesamowitą werwę i witalność kompozytora, trudno uwierzyć, że ma on już 81 lat. Nie był to jedyny panel tego dnia, gdyż został on poprzedzony dyskusją o tym, jakie możliwości młodym talentom i muzykom stwarzają tego typu festiwale – prowadzący Matthias Hornschuh opowiedział o doświadczeniach w pracy nad własnym festiwalem w Kolonii. Zauważył, że zamiast nagrody pieniężnej zwycięzcom różnej maści konkursów kompozytorskich lepiej jest oferować konsultacje w sprawie kariery, podkreślił również wagę alkoholu i imprez dla młodych kompozytorów – dzięki temu młodzi muzycy zaprzyjaźniają się i będą bardziej chętni w przyszłości sobie pomagać, zamiast traktować się jak konkurencję.

Wieczorny koncert był zdecydowanie najlepszym na tegorocznej edycji festiwalu – sam Doldinger jeszcze na panelu powiedział, że część muzyki napisanej do filmu została wyrzucona przy montażu i że dla niego też niesamowitym przeżyciem było po raz pierwszy zobaczyć to tak, jak to napisał. W paru miejscach zmieniono orkiestracje – głównie elektronikę, przez co utwór ilustrujący przejście przez bramę Sfinksów („próba wiary”) wypadł nieco gorzej niż na płycie, ale był to jedyny taki moment, gdzie brak charakterystycznych syntezatorów dał się odczuć, ponieważ w większości przypadków nowe orkiestracje brzmiały porywająco – choćby temat lotu z dodaną trąbką wypadł nawet bardziej przygodowo i porywająco, niż w oryginale! Podczas napisów końcowych do orkiestry dołączył sam kompozytor, by razem z nią wykonać temat lotu, natomiast po kolejnych seriach oklasków i krótkich przemowach Doldingera, w których dało się odczuć prawdziwą wdzięczność i wzruszenie, kompozytor wykonał improwizowane solo na temacie z Das Boot. W sumie jako redakcja możemy jedynie żałować, że podczas tego koncertu nie było naszego Łukasza Koperskiego. Jest on w pewnym sensie wielkim ekspertem od Niekończącej się Opowieści i pewnie dokładniej mógłby przeanalizować to wydarzenie. Ale wierzymy, że tak samo jak nam i innym widzom/słuchaczom koncert ów bardzo by mu się spodobał.

Kolejne dni FMFu obfitowały w liczne panele: w piątek jednym z ciekawszych był ten dotyczący walki z temp trackiem, prowadzony przez amerykańskiego kompozytora i wykładowcę, Richarda Bellisa. Opisywał on liczne przykłady plagiatów, wnikając w zjawiska, które się do niego przyczyniają, opisał też przepaść, jaką dzieli rzekome zapożyczenie paru nut od Korngolda w temacie z Gwiezdnych Wojen i plagiaty mające miejsce we współczesnych blockbusterach (podkreślił zwłaszcza różnicę między zapożyczaniem z prac kompozytorów klasycznych napisanych kilka dekad lub wieków wcześniej i kopiowaniem innych kompozytorów filmowych, w dodatku scorów mających zaledwie parę lat). Bellis opisał też różne strategie, jakie można podjąć, by spróbować wyperswadować reżyserowi odwoływanie się do temp tracku.

Następne dwa panele dotyczyły pisania piosenek i stawiania pierwszych kroków w świecie filmowym, oraz pisania jazzu do filmu. Prowadzący pierwszy z nich wykazali się nader idealistycznym podejściem, ponieważ zachęcali do wyróżniania się własnym głosem – niestety, realia Hollywood pokazują, że większość producentów szuka znajomego brzmienia i nawet kompozytorzy z unikalnym stylem są zmuszani do porzucania swojego warsztatu – wystarczy wspomnieć Javiera Navarretta. Drugi panel był prowadzony przez Sean Callery’ego, niestety, ze względu na problemy z keyboardem i komputerem musiał on zostać mocno skrócony, niemniej jednak kompozytor zdążył zademonstrować imponujące umiejętności improwizacyjne, mówił też o tym, jak budować napięcie i kulminację w scenach, w zależności od tego, co obierzemy sobie za punkt kulminacyjny.

Następne w kolejności było spotkanie z Q&A z Giorgio Moroderem. Włoch będący gigantem i pionierem muzyki elektronicznej, jak i disco dał się poznać z wyjątkowo sympatycznej i otwartej strony. Jednak ci, którzy oczekiwali dowiedzieć się czegoś nowego i ciekawego, mogli poczuć się zawiedzeni. Cały panel przybliżał w skrócie karierę kompozytora, ale też nie otrzymaliśmy więcej informacji niż te, które możemy wyczytać na Wikipedii. Największą ciekawostką było to, że Giorgio Moroder, który w sumie skomponował parę ścieżek dźwiękowych do filmów i przybył jako gość Festiwalu Muzyki Filmowej zupełnie nie pamiętał nazwisk filmowych legend z Harrisonem Fordem i Johnem Williamsem na czele.

Dzień zwieńczono koncertem Jeana Michella Bernarda, podczas którego dał się po kazać jako genialny pianista i improwizator, zadziwiał wszechstronnością gatunków muzycznych, jakie grał, a także jakie potrafił wpleść w jeden utwór – blues, fragment Smoke on the Water zespołu Deep Purple, temat z Indiany Jonesa i Marsz Imperialny, by na chwilę przejść do rosyjskiej, czy niemieckiej muzyki poważnej by znów powrócić w bardziej rozrywkowe klimaty. Przez większy czas publiczność mogła jednak słuchać ciekawych wariacji muzyki Lalo Schifrina. Jeszcze podczas wspomnianej konferencji z Klausem Doldingerem Francuz wyraził swoje uznanie dla twórczości Argentyńczyka. Dlatego też nie powinno dziwić, że poświęcił mu podczas repertuaru tak dużo czasu. Muzyk pokazał również, że ma świetny kontakt z publicznością i poczucie humoru. Podczas koncertu w niektórych utworach asystowała mu wiolonczela, flet (jak zawsze niezawodna, stała bywalczyni Festiwalu Sara Andon), a także jego żona Kumiko jako wokalistka. Wprawdzie pianista zaznaczył, że jego żona nie jest zawodową śpiewaczką, jednak trudno przejść obojętnie wobec faktu, że w paru momentach była pod dźwiękiem, lub też zwyczajnie ginęła pod fortepianem – ten typ wokalu świetnie sprawdziłby się w klimatycznym, kameralnym klubie jazzowym, ale niekoniecznie na sali koncertowej. Jednak drobne niedoskonałości nie zmieniają faktu, że jako całość koncert był niewątpliwie bardzo udany i interesujący, tym bardziej, że miejscami wchodził bardziej na pola współczesnej muzyki poważnej niż filmowej.

Ostatnią atrakcją wieczoru było Dance Party na Placu Jana Nowaka-Jeziorańskiego (Dworzec Główny) „Dance2Cinema” z Giorgio Moroderem jako główną gwiazdą. Imprezę rozpoczął występ Marysi Sadowskiej, zaś w drugiej części pojawił się sam Mistrz Moroder, który mimo swoich lat tryskał energią jako DJ i porwał krakowską publiczność. Dodatkową atrakcją był imponujący pokaz laserów i instalacji świetlnej.

Po występie Giorgio Morodera pojawił się polski, lokalny wykonawca Urbański znany między innymi z grupy Rysy. I szczerze mówiąc, trochę mogło być tego wykonawcy żal. Przede wszystkim po występie legendarnego Włocha mało kto został na placu, gdzie odbywał się koncert. Plus sama muzyka artysty, wymagający ambient, bardziej pasowałaby do zamkniętych miejsc niż tak otwartych przestrzeni.

Następnego dnia w Krakowskiej Akademii Muzycznej odbyło się spotkanie z Ablem Korzeniowskim prowadzone przez Łukasza Maciejewskiego. Wybór miejsca nie był przypadkowy, gdyż to w tych murach stały współpracownik Toma Forda zdobywał swoje muzyczne wykształcenie. Niestety sama sala była zdecydowania za mała na liczbę przybyłych osób. Co więcej, prowadzący wykazywał dziwną awersję do używania mikrofonu przez co siedzący (bądź stojący) trochę dalej od sceny prawie nic nie słyszeli. Właściwie to od samego początku spotkania Abel Korzeniowski zaproponował, aby od razu przejść do pytań publiczności. Stali bywalcy Festiwalu mogli poczuć pewne deja vu, gdyż podczas ostatniego panelu z kompozytorem cztery lata temu postąpił identycznie. Dzięki temu w zatłoczonym i dusznym pomieszczeniu zrodziła się dość sympatyczna atmosfera.

Kolejnym sobotnim panelem było Q&A z Howardem Shorem (gdzie dla publiczności nie było miejsca na „questions and answers”), prowadzonym przez Daniela Carlina, który sam siebie przedstawił jako „dinozaura branży”. Podczas niej kompozytor mówił między innymi o pracy nad Milczeniem owiec, gdzie współpracował razem z montażystą dźwięku, aby wprowadzić do orkiestrowego miksu nieco atonalnego, basowego szumu, dzięki czemu muzyka stawała się bardziej niepokojąca. Mówił też, że praca nad wszystkimi filmami z trylogii Pierścienia przebiegała linearnie i że jego cechą wspólną, łączącą go z Tolkienem jest miłość do natury. Mówił także o tym, że od czasu Muchy Cronneberga zaczął rozwijać system pisania i eksplorację operowych zabiegów, które umożliwiły mu samodzielne stworzenie całej oprawy do Władcy Pierścieni. Po zakończeniu panelu kompozytor, kierując się w kierunku drzwi, zostały błyskawicznie otoczony przez żądnych autografu ludzi – dzielnie więc „wypisał” sobie drogę do wyjścia.

Wieczorny koncert był zdecydowanie najbardziej eklektycznym z całego festiwalu, świetnie ilustrując tegoroczne hasło „All is Film Music”. Właściwie to można powiedzieć, że był to najbardziej eklektyczny koncert w 10letniej historii Festiwalu. Gala zaczęła się od wykonania przez Diego Navarro suit z Władcy Pierścieni i Gwiezdnych Wojen – niestety, podczas wykonywania solowych partii wokalnych z Drużyny Pierścienia, młodziutki solista fałszował – zapewne z tremy, trudno mu się dziwić, w końcu nawet dla dorosłych muzyków występowanie przed dwunastoma tysiącami ludzi musi być ogromnym stresem. Podczas pierwszej części koncertu zabrzmiały również suity Jeffa Russo i Macieja Zielińskiego z seriali Fargo i Sługi Boże, muzyka Jana A. P. Kaczmarka do Marzyciela i Niewiernej, czy piosenka Jamesa Newtona Howarda z Igrzysk ŚmierciThe Hanging Tree. Niestety, ten ostatni utwór wypadł dość słabo przez brak charakterystycznych trąbek i dość dziwną interpretację Nataszy Urbańskiej, która dyszała do mikrofonu. Na ekranie pojawił się też James Newton Howard, który przeprosił, że nie mógł się pojawić na koncercie. W sumie to już kolejny taki „występ” Amerykanina i pewnie w ramach festiwalowej tradycji i za rok z monitorów będzie usprawiedliwiał swoją nieobecność.

Pierwsza część koncertu została zakończona występem Briana Tylera, który osobiście kierował orkiestrą – i była to zdecydowanie najlepiej zadyrygowana część koncertu. Krakowska publiczność miała też okazję jako pierwsza na świecie usłyszeć muzyczne fragmenty z Mumii – najnowszej pracy Amerykanina, która dopiero co będzie wchodzić do kin.

Drugą część koncertu rozpoczęto utworem Time z Incepcji Hansa Zimmera. W sumie dziwne, że kawałek, który zwykle grywany jest na koniec koncertów, tutaj wykorzystano na jego otwarcie. Tak samo dziwić może jego wykonanie, będące zdecydowanie bardziej spokojne od oryginału i tego co Niemiec gra na swoich koncertach.
W dalszej części wybrzmiały suity z seriali Belfer Atanasa Valkova, Emerald City Trevora Morrisa, czy 24 Sean Callery’ego. Po raz kolejny wystąpił Abel Korzeniowski, dyrygując suitami z Penny Dreadful czy A Single Man. Wręczono również nagrodę dla młodego kompozytora, Young Talents Award, którą w tym roku wygrał Polak – Paweł Górniak, a także nagrodę im. Wojciech Kilara Howardowi Shore’owi – niestety, ten podniosły moment został nieco zepsuty przez przepychanki między prezydentem Katowic, który wspomniał o „wpadkach festiwalu” i krakowskimi organizatorami, którzy stanowczo zaprzeczyli, jakoby jakiekolwiek wpadki kiedykolwiek miały miejsce (teraz chyba jednak będą zmuszeni doliczyć choćby właśnie ten moment). Należy też dodać, że prezydent Katowic wygłosił swoją przemowę po zapowiedzeniu Howarda Shore’a, czyli w nieco niestosownym momencie. Również fakt, że kompozytor musiał stawać na palcach do mikrofonu wyglądał nieco komicznie. Jednak te drobne mankamenty nie były w stanie odwrócić uwagi od wykonania piosenki Listen z Dreamgirls przez Edytę Górniak (w oryginale śpiewanej przez Beyonce), które tylko udowodniło, jak wiele dzieli od niej Urbańską, czy też fenomenalnej suity z Homeland opracowanej przez Callery’ego specjalnie na koncert i m.in przez niego wykonywaną – kompozytor usiadł za fortepianem i nawet spadnięcie nut nie było w stanie zepsuć jego występu. Mimo, że była wykonywana przez wyjątkowo mały skład – kontrabas, fortepian, kornet, gitarę basową i perkusję – niewątpliwie porwała ona publiczność, nieoczekiwanie czyniąc z kompozytora największego po Shorze bohatera wieczoru. Na koniec zaserwowano suitę z La La Land, w której zwłaszcza jazzowe partie błyszczały (mimo drobnej wpadki trębacza, który podczas kadencji solowej grał ponad skalę i niestety w pewnym momencie „spadł” z dźwięku), oraz dwie suity z Powrotu Króla. Jako całość, koncert prezentował się niestety chyba najsłabiej z całego festiwalu – w głównej mierze odpowiedzialny był za to repertuar, jak i dyrygentura Diego Navarro, który mimo trzymania dobrego tempa, nieco zawodzi w swoich interpretacjach niektórych utworów – blachy często brzmiały, jakby muzycy nie jedli śniadania czy też z innych powodów nie mieli siły grać. Można by uznać, że byli zmęczenie ciągłym graniem, jednak gdy na scenę wchodzili Brian Tyler czy Abel Korzeniowski, ich wykonania były zdecydowanie bardziej energiczne. Po raz kolejny swojej kultury dowiodła publiczność, tłumnie opuszczając salę jeszcze przed finałowymi suitami Shore’a czy nawet La La Land. Dobrze wiemy, że robimy się trochę monotonni ciągle informując o takich incydentach. Ale niestety są one plagą wszystkich koncertów muzyki filmowej w Polsce. I jako miłośnicy tego gatunku i z szacunku do wykonawców będziemy z nią walczyć do skutku.

W niedzielę nasza redakcja stanęła przed dylematem: premiera dokumentu Score czy też wykonanie przez młodzieżową orkiestrę FMFu muzyki z Gwiezdnych Wojen? Z uwagi na małą liczbę akredytacji, mimo tego, że próbowaliśmy się rozdzielać, nie byliśmy w stanie uczestniczyć we wszystkich panelach. I tym razem jednogłośnie wszyscy wybraliśmy dokument o muzyce filmowej. Można było się z niego dowiedzieć m.in, że Brian Tyler podgląda ludzi w kinie, starając się zobaczyć ich reakcję na muzykę, po czym stalkuje ich w toalecie, sprawdzając, czy ktoś gwiżdże jego tematy. O ile sam dokument bez wątpienia był interesujący i ciekawy, o tyle tłumaczenie sprawiało wrażenie wykonanego przez dwie różne osoby, z których jedna tłumaczyła bardzo dobrze, a druga bardzo źle.

Zaraz po projekcji filmu odbył się panel Varese, podczas którego znów nagrodzono brawami Seana Callery’ego na samo wspomnienie suity z Homeland i poproszono go o zaimprowizowanie czegoś na fortepianie razem z Bernardem. Bernard wykonał również kilka utwór razem z Sarą Andon – m.in. The Ludlows z Wichrów Namiętności w hołdzie dla Jamesa Hornera.

Zaraz po występie kompozytorzy rozdawali autografy i robili sobie zdjęcia z fanami – ten fakt cieszy z uwagi na to, że na pierwszych edycjach podpisy i zdjęcia były robione „na dziko”, na zasadzie łapanki w przerwach między koncertami czy panelami, na szczęście jednak w tej edycji cała ta procedura odbywała się dużo sprawniej – jedynym problemem było to, że do wszystkich muzyków obowiązywała jedna kolejka, przez to czas oczekiwania nieco się wydłużał i prowadził do nieco bezsensownego blokowania drogi innym osobom. Kompozytorzy byli też otwarci na pytania i krótkie rozmowy – na przykład Howard Shore, który mówił w dokumentach o muzyce do trylogii o Władcy Pierścieni, że temat drużyny od czasu, gdy ginie Gandalf, do momentu zjednoczenia pod koniec Powrotu Króla jest aranżowany tylko w skromny i niekompletny sposób, został zapytany przez redaktora Wieczorka jak się ma do tego stwierdzenia piękna i tryumfalna aranżacja w jednej z pierwszych scen z Dwóch Dwież. Kompozytor odparł, że Władca Pierścieni był kręcony i pisany w sekwencji, jeden po drugim, więc pisząc do Dwóch Wież nie dotarł jeszcze do Powrotu Króla i wielokrotnie aranżacje i orkiestracje zależały od tego, co danego dnia wydawało mu się słuszne.

Po autografowym spotkaniu odbył się jeszcze osobny panel z Brianem Tylerem, gdzie można się było między innymi dowiedzieć, że legendarny John Williams umożliwił mu pracę w Hollywood – dziadek Tylera, reżyser filmowy, był zaprzyjaźniony z Williamsem, dzięki czemu Brian już jako dziecko chodził na jego koncerty, a gdy sam zajął się muzyką zawodowo, dostał swój pierwszy angaż właśnie dzięki rekomendacji od twórcy Gwiezdnych Wojen. Wątek podsłuchiwania ludzi w toaletach nie został już poruszony.

Finałowym koncertem oficjalnej części festiwalu był pokaz symultaniczny filmu Titanica. Sinfonietta Cracovia zabrzmiała pod batutą Ludwiga Wicki. O ile dobór filmu wydawał się nieco dziwny, ze względu na brak równie porywającego i awanturnicznego tematu głównego, co choćby w zeszłorocznym Indianie Jonesie i fakt, że przez jakąś godzinę w filmie prawie nie ma muzyki, o tyle samo wykonanie było bardzo dobre – perfekcyjna synchronizacja (w jednej ze scen również z orkiestrą grającą w filmie – timing był tak dobry, że w pewnym momencie można było się nawet nie zorientować, że muzyka nie jest odtwarzana z taśmy), artykulacja, nagłośnienie sekcji i dynamika bardzo bliska Hornerowskiej filozofii, jak również fenomenalny chór, który intonacyjnie był bardzo podobny do tego, do czego przyzwyczaił nas kompozytor. Co więcej, chór zupełnie inaczej brzmiał w partiach, które były napisane na żywy chór, jak i tych, w których musiał imitować syntezator! Bez wątpienia był to koncert, z którego sam kompozytor byłby dumny – szkoda, że nie dożył by to usłyszeć. Jedynym mankamentem był nieco za głośny miks dialogów i efektów dźwiękowych, który w wielu momentach zagłuszał muzykę. Publiczność tym razem nie tylko wychodziła przed końcem koncertu, ale również brawami przeszkadzała orkiestrze w wykonywaniu suity pod napisy końcowe, czy też Edycie Górniak w wykonaniu znanej wszystkim piosenki – może FMF powinien zainwestować w jakieś przewodniki dotyczące etykiety obowiązującej na koncertach, albo choćby elementarnych zasad kultury, które mówią o tym, aby nie przeszkadzać muzykom czy innym słuchaczom na koncercie? Tak, tak znowu piszemy o tym samym, ale też liczymy że za następne 10 lat już nie będziemy musieli i niektórzy się nauczą, że koncert symultaniczny to nie zwykły wypad do kina.

Tradycyjnie, jak przez te 10 lat, mamy pewne uwagi dotyczące Festiwalu, ale też tradycyjnie bardzo się cieszymy, że go mamy. I jak już na wstępie zaznaczyliśmy, trudno nie docenić drogi jaką Krakowski Festiwal Muzyki Filmowej przebył, od koncertów na Błoniach, przez Ocynownię do nowoczesnych kompleksów jak Sala Kongresowa ICE Kraków, czy Kraków Tauron Arena. Nie wspominając o ilości znakomitych gości jacy zawitali do dawnej stolicy Polski i ich wspaniałej muzyki jaką ze sobą przywieźli. Dlatego też nam jako redakcji filmmusic.pl nie pozostaje nic innego jak życzyć organizatorom, a przede wszystkim gościom, naszym czytelnikom, kolejnych przynajmniej 10 festiwalowych lat! I sami też liczymy, że za następne 10 lat znowu zdamy Wam relację z Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie!

Najnowsze artykuły

Komentarze